Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wszystko co lubię, mam w zasięgu ręki

Małgorzata Klimczak
Grzegorz Turnau jest człowiekiem wielu talentów i pasji. Od wczesnej młodości odnosi sukcesy śpiewając, grając i akompaniując. Kilka lat temu trwale związał się z naszym regionem, inwestując wraz z kuzynostwem w rodzinny biznes winiarski, ale Szczecin odwiedza regularnie od lat 90. Nam opowiada o winie, muzyce i śmierci.

- Ostatnio bywa Pan częstym gościem w Szczecinie - koncertuje Pan, prowadzi warsztaty muzyczne, bierze udział w projektach. Jest coś przyciągającego w Szczecinie?

- Szczecin, dalekie miasto, zaczął być dla mnie celem podróży na początku lat 90. Zaczęło się od przyjazdów na występy z kabaretem Piwnicy pod Baranami, do którego trafiłem jako nastolatek w 1984 roku. Śpiewałem swoje piosenki, ale też akompaniowałem, trochę błaznowałem. W Szczecinie, z inicjatywy m.in. Adama Opatowicza powołano do życia cykliczną imprezę - „Dymnalia”, od nazwiska słynnego artysty, malarza i performera Wiesława Dymnego. Przyjeżdżaliśmy co roku, a ja nagrałem wtedy pierwszą płytę i stałem się odrobinę bardziej rozpoznawalny, więc dawałem też recitale. Był moment, kiedy częściej można było nas zobaczyć na estradzie w Szczecinie, niż w Krakowie. Na jednym z występów pojawił się kuzyn mojego ojca, doktor Jerzy Turnau. Zaprosił nas do siebie na herbatę. Wtedy dopiero, w latach 90., zorientowałem się, że mam bliską rodzinę w Szczecinie. Galicyjscy Turnauowie po wojnie rozproszyli się w granicach nowego państwa - w poszukiwaniu pracy, mieszkania, nowego życia po katastrofie. Nie musiało minąć wiele czasu, żeby „ujawnił się” syn Jerzego - Zbigniew, a więc mój kuzyn w drugim pokoleniu. Od razu się zaprzyjaźniliśmy i od dwudziestu lat tę przyjaźń i rodzinną więź intensyfikujemy - o czym będzie jeszcze mowa za chwilę.

- No właśnie, wspólnie stworzyli Panowie w naszym regionie winnicę, miejsce szczególne, gdzie gości także sztuka. Powstała tam kameralna i klimatyczna sala koncertowa. Jakiego rodzaju wydarzenia artystyczne chciałby Pan tam organizować?

- Przyjąłem zasadę, że staram się nie mówić równocześnie o naszym przedsięwzięciu winiarskim i mojej drodze artystycznej, więc chętnie opowiem o sali koncertowej. Od początku mieliśmy ze Zbyszkiem pewność, że takie miejsce musi powstać w obrębie remontowanego, XIX-wiecznego budynku winiarni. Celowo nie używam słów „marzenie” lub „plan”, bo na tyle znam swojego kuzyna, że wiem, iż w jego wykonaniu te słowa oznaczają „pewność”. Pytanie brzmiało tylko: ile to potrwa i czy będzie nas stać na wyposażenie o odpowiednim standardzie? Odpowiedź już jest. Dzięki życzliwości firmy Yamaha trafił do nas wspaniały fortepian marki Boesendorfer, sala została wyposażona w nowoczesny system nagłośnienia i oświetlenia, ma specjalne panele, podnoszące jakość akustyki. Jest kameralna - mieści maksymalnie 100 osób - ale też jej funkcja jest właśnie taka: ma służyć występom solistów lub niewielkich składów - jazzowych, klasycznych i wszelkich innych - byle interesujących. Chcemy też wykorzystać tę przestrzeń do promocji młodych, utalentowanych muzyków, którzy mogliby zaprezentować się w Baniewicach, a następnie - dzięki sponsorom - uzyskać środki dla dalszego kształcenia i rozwoju. Nad formułą tej działalności będziemy oczywiście jeszcze pracować, ale docierają już do nas pozytywne echa tego pomysłu.

- Współpraca z Sylwkiem Ostrowskim w Szczecinie wygląda na udaną. Czy to dzięki niemu odkrywa pan Szczecin, przede wszystkim pod względem muzycznym?

- Sylwek to bardzo pozytywna postać, poznaliśmy się przy okazji akcji „Fortepian dla Maszewa”, później współpracowaliśmy w ramach programu Yamahy „Pianino w każdym domu”. Brałem też udział we współtworzonej przez niego akcji dla najmłodszych, w ramach Stowarzyszenia Orkiestra Jazzowa. Sam jest zajętym, odnoszącym sukcesy muzykiem, więc jego zaangażowanie w sprawy społeczno-edukacyjne jest godne uznania. A czy odkrywam dzięki niemu Szczecin? Odpowiem inaczej: dzięki Sylwkowi ze Szczecina do Baniewic jest coraz bliżej.

- W Piwnicy pod Baranami, gdzie zaczynał Pan swoją przygodę z muzyką, miał Pan swoich mistrzów. Czy to ważne dla artysty mieć swojego mistrza?

- Każdemu dziecku świat drukuje się w świadomości takim, jakim je zastanie. Później dopiero przychodzą fazy kwestionowania, czasem buntu, czasem refleksji. Ja zastałem Piwnicę w wieku niespełna 17 lat w takim, a nie innym kształcie. Trudno, żebym się nie fascynował dokonaniami takich mistrzów, jak Konieczny, Pawluśkiewicz czy Grechuta. Albo, żebym nie powstrzymywał się przed pisaniem wierszy czytając Lipską, Moczulskiego czy - „rówieśnika” - Baczyńskiego. Tak, miałem mistrzów i udało mi się oswoić świat bez wywracania wszystkiego do góry nogami. Po latach uważam wiele swoich rzeczy za słabe, ale nigdy na tyle, żebym nie mógł ich obronić przed zarzutem „wtórności”. W tym sensie nie uległem nigdy do końca swoim fascynacjom, choć ich nie kryłem. Co więcej, lubiłem i nadal lubię pastisz, parodię. To zawsze nieco rozrzedza zbyt zawiesisty roztwór „mistrza”. Ważne, żeby to nie było zbyt grubymi nićmi szyte. Wystarczy agrafka.

- W karierze miał Pan chwile zwątpienia. Przez jakiś czas Pan nie śpiewał, tylko akompaniował innym. Co sprawia, że uznany artysta nagle traci wiarę w swoje możliwości?

- To dawne sprawy. Od 25 lat nieprzerwanie koncertuję i nagrywam ze swoim zespołem. Jego skład ewoluował zgodnie ze zmianą moich fascynacji, żadna płyta nie jest taka, jak poprzednia. Wątpliwości są zawsze, ale tylko do momentu realizacji. Wtedy już nie ma miejsca na hamletyzowanie - trzeba coś zrobić: napisać, nagrać, wykonać - i już. A, że zawsze można było coś zrobić lepiej albo inaczej - to odwieczny i w sumie przyjemny problem.

- Muzycznie szedł Pan zawsze swoimi ścieżkami, ale nie jest Pan artystą niszowym, raczej gwiazdą. Można powiedzieć nawet, że nagrał Pan kilka „hitów”. Taka popularność zaskakuje?

- Termin „raczej gwiazda” jest ciekawy. Śmieję się z tej swojej „raczej gwiazdy”, bo dla mnie gwiazda to Catherine Deneuve. Raczej. A jak już musi być facet i muzyk, to przynajmniej Paul McCartney. Raczej. Domyślam się, że pyta pani raczej nie o mój stosunek do gwiazdorstwa, ale o sposób, w jaki dość skomplikowane utwory stają się rozpoznawalne i znajdują miejsce w tzw. zbiorowej wyobraźni. Wydaje mi się, że trzeba trafić w swój czas. Z takim, a nie innym nastrojem, tematem, formą, fakturą. Rzeczy wybitne, które nie trafiają w swój czas, mogą znaleźć się w lodówce i zostać (albo nie zostać) odkryte w przyszłości. Ja miałem szczęście kilka razy trafić w swój czas. I tyle.

- Sprawia Pan wrażenie człowieka optymistycznie nastawionego do życia, ale w piosenkach można znaleźć wiele refleksji o przemijaniu, nostalgię, czasami smutek. Przychodzi taki moment w życiu, że myślenie o takich sprawach staje się naturalne?

- Ktoś niedawno spytał mnie, czy często myślę o śmierci. Odpowiedziałem, że właśnie z tego żyję. Z drugiej strony - od dawna powtarzam, że jedynym zadaniem piosenkarza jest sprawienie, by słuchacz wyszedł z koncertu w nastroju lepszym niż ten, w którym przyszedł. Przy czym „lepszy” nie oznacza beztroskiego rechotu. Wystarczy, że poczuje moment, w którym ten facet na estradzie, przy pomocy słów i dźwięków wyda mu się podobnie zagubiony. Albo podobnie zdziwiony. Albo podobnie pogodzony z nienajlepszym losem. Albo niepogodzony z przemijaniem. Czyli - że on - słuchacz - nie jest sam. Taka podstawowa forma empatii.

- Współpracował Pan m.in. z Janem Kantym Pawluśkiewiczem, Zakopower. Lubi Pan eksperymentować z różnymi gatunkami muzycznymi, bawić się muzyką?

- Od początku wiedziałem (nie wiem skąd), że po to, by coś osiągnąć, trzeba współpracować z lepszymi od siebie. I w tym sensie „lepszymi” nie oznacza tylko większej biegłości, wirtuozerii. Sprowadza się raczej do pojęcia: ci, którzy wiedzą coś, czego ja nie wiem. Kiedy zacząłem współpracę z Janem Kantym Pawluśkiewiczem, miałem poczucie dowartościowania poprzez jego doświadczenie, wiedzę, ale też „inność”. Wydaje mi się, że wszystkie moje przygody muzyczne były podszyte lękiem: czy ja się do tego nadaję? Czy ja rozumiem ten język? Czy się nie wygłupię? Lata doświadczeń nieco zaimpregnowały mnie na te przesadne obawy. Dlatego lista nazwisk z różnych muzycznych rejonów, w których ośmieliłem się pojawić, jest spora. Współpraca z Sebastianem i Zakopower zaczęła się w 2010 roku, kiedy nagraliśmy duet „Na plażach Zanzibaru”. Nieco później powstała duża forma koncertowa, którą prezentowaliśmy wiele razy w sporych przestrzeniach widowiskowych, takich jak Sala Kongresowa czy Hala Stulecia. Występujemy z orkiestrą smyczkową, łącząc nasze zespoły i szukając mostów między „Krakowiakami i Góralami”. Lubię ten projekt i kto wie, czy nie zawitamy kiedyś z góralami do Szczecina.

- Życie muzyka, to życie na walizkach. Pan chyba nie należy do osób, które lubią być długo poza domem. Jak pan sobie z tym radzi?

- Naprawdę nie wypada mi skarżyć się na swój los. Wszystko, co lubię, jest w zasięgu ręki. Po resztę trzeba pojechać - i tu nieśmiertelna fraza pana Przybory niech mnie wyręczy: „Nie ma nic bez ryzyka / Tylko widz go unika / A kto chce być wewnątrz zdarzeń / Musi żyć wciąż z bagażem / Musi mieć walizeczkę i koc / I latarenkę na noc”.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto