Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

mm Trendy. #Temat z okładki: W siatkówce wciąż coś się dzieje

MM Trendy
Z wykształcenia prawniczka. Indywidualistka, która kieruje zespołem pełnym osobowości, zdobywającym najwyższe laury w polskiej i europejskiej siatkówce. Joanna Żurowska, prezes Klubu Piłki Siatkowej Chemik Police S.A mówi, co inspiruje ją w sportach zespołowych i jak to jest zarządzać klubem w ekstraklasie.

Tekst: Bogna Skarul / Foto: Andrzej Szkocki
 
- Co było pierwsze - siatkówka czy prawo?
- Prawo oczywiście. Już w czasie studiów rozpoczęłam pracę w Zakładach Chemicznych Police, obecnej Grupie Azoty. 10 lat po skończeniu studiów zrobiłam aplikację radcowską. Być prawnikiem - to było moje marzenie. I się spełniło.

- To praca w Policach, w Grupie Azoty była pierwszą i jedyną?
- Tak się złożyło. Zaczynałam jako asystentka dyrektora generalnego, po tym jak wystartowałam w konkursie. Tak rozpoczęła się moja przygoda z Policami, z Grupą Azoty. Z sentymentem wspominam ten okres. Nigdy nie zakładałam, że w jednym miejscu będę pracować ponad 20 lat. Bardzo chciałam realizować się w swoim wyuczonym zawodzie. Jednak zakład mnie wciągnął. Po kolei pracowałam na różnych stanowiskach.
 
- Czyli?
- Przez pewien czas byłam w dziale, który zajmował się wydawaniem nieodpłatnych akcji pracownikom. To było bardzo ciekawe doświadczenie, szczególnie dlatego, że był tam nieustanny kontakt z ludźmi. Później kierowałam działem public relations.
 
- Jak to się stało, że stanęła Pani na czele sportowej spółki akcyjnej?
- W czasie, kiedy kierowałam działem PR, Grupa Azoty postanowiła zaangażować się w promocję poprzez siatkówkę. Wybór padł tę dyscyplinę, bo siatkówka w Policach miała duże sukcesy, drużyna była w pierwszej lidze. Ja wówczas miałam zadbać o odpowiednią ekspozycję Grupy Azoty. Tak rozpoczęła się moja przygoda z siatkówką.
 
- Wcześniej miała Pani coś z tym sportem wspólnego?
- Nie! Gdzież tam. W ogóle się na tym nie znałam. Wiedziałam o siatkówce tyle, ile nauczono mnie o tym w szkole.
 
- Wciągnęła Panią ta dyscyplina?
- Bezwzględnie, do końca. Pamiętam pierwszy mecz, na którym byłam. Siatkówka wyjątkowo mi się spodobała, bo na boisku wciąż coś się dzieje. Nie ma tzw. przestojów. W piłce nożnej można obejrzeć cały mecz, ale w ciągu 90 minut może nie paść ani jedna bramka. Natomiast w siatkówce jest inaczej. Cały czas punkty są zdobywane przez jedną bądź przez drugą drużynę. Poza tym sytuacja dynamicznie się zmienia, bo ten kto wygrywa pierwszego seta, wcale nie musi wygrać meczu. To mnie zaczęło wciągać, zaangażowałam się w pracę w klubie i najpierw zostałam wiceprezesem, a później prezesem.
 
- Nie bała się Pani?
- Każdy odpowiedzialny człowiek zawsze ma obawy przed podejmowaniem ważnych decyzji. Wydawało mi się, że przede wszystkim trzeba znać się na siatkówce. Ale usłyszałam, że ja przede wszystkim mam się znać na zarządzaniu, bo od strony sportowej to są trenerzy.
 
- Sprawdziło się?
- Po części tak. Jednak nie sposób zarządzać firmą, kiedy się nie wie, na czym polega specyfika jej działalności. No, bo jak podjąć decyzję, kiedy się nie wie po co i dlaczego?
 
- A teraz gra Pani w siatkówkę?
- Nie. Choć gdy przyglądam się treningom zawodniczki namawiają mnie, bym wyszła do nich na parkiet. Nigdy nie próbowałam. Mogłoby to nie być dla mnie całkiem bezpieczne.
 
- Dlaczego?
- One są profesjonalistkami. Mają ogromną siłę. Tego się trochę boję. Wolę więc nie próbować (śmiech). Nie uprawiam żadnych sportów, ale biegam, mam nawet bieżnię w domu. Wolę patrzeć na zawodniczki, jak trenują. To mi wystarcza.
 
- Gdy pracowała Pani na początku w Grupie Azoty, jaki strój obowiązywał?
- Formalny. Przeważnie kostium, spódniczka i żakiet.
 
- A teraz?
- Oczywiście zmieniłam styl ubierania się. Powiem więcej, w ogóle cała się zmieniłam. Siatkówka dała mi ogromna szkołę życia.
 
- Aż tak?
- Oczywiście. Przecież klub, to najpierw było stowarzyszenie. Musieliśmy przekształcić się w spółkę, bo taki jest wymóg ekstraklasy. To było dla mnie ogromne doświadczenie. Także jako prawnika. Przy przechodzeniu na inną formę organizacji nie ma to znaczenia, czy spółka produkuje kafelki czy prowadzi drużynę siatkarek. To jest spółka akcyjna i organizuje się ją w podobny sposób. A obserwacja drużyny nauczyła mnie, jak wielką wartością jest zespół. Praca prawnika to działalność indywidualna i do tego zostałam przygotowana, a tu okazało się, że drużyna siatkarek - choć jest w niej mnóstwo indywidualności - sukces osiąga tylko jako zespół. To jest niesamowita wartość. To są zupełnie inne cele.
 
- Te doświadczenia zmieniły Pani podejście do pracy?
- Nauczyłam się dzielić zadaniami. Wcześniej to ja czułam się odpowiedzialna za wszystko. Wydawało mi się, że jak ja tego nie zrobię, kto inny zrobi to gorzej. W poprzednim sezonie zorganizowaliśmy potężną imprezę Final Four. Mieliśmy na przygotowania bardzo mało czasu. To był wielki, międzynarodowy turniej i do tego odbywał się podczas świąt wielkanocnych. Wtedy zaprocentowało to doświadczenie z pracy zespołowej.
 
- A miało jakieś znaczenie to, że na czele zespołu stoi Pani, kobieta?
- Naturalnie. Kobiety tę organizację mają niejako we krwi. To one muszą organizować dom, rodzinę, nad wszystkim panować i o wszystkim pamiętać. To rzeczywiście zaprocentowało przy Final Four.
 
- Lubi Pani rządzić?
- Każdy lubi trochę rządzić. Z natury jestem osobą łagodną. Wolałabym współpracować w pełnej zgodzie, aby wszyscy byli zadowoleni. Ale nie zawsze się da. Czasami trzeba postawić ostre warunki. I to nie tylko w pracy. Poza tym ja lubię wyzwania.
 
- Stąd decyzja o starcie do parlamentu?
- Tak. Jak i ta wcześniejsza o kandydowaniu do sejmiku. Poza tym parlament to takie miejsce, gdzie tworzy się prawo. To dobre miejsca dla prawnika, w którym można się sprawdzić. Tam można czynnie brać udział w tworzeniu prawa. Chciałabym także, aby to prawo było jak najbardziej sprzyjające rozwojowi naszego województwa i podnoszeniu jego rangi. Uważam, że ciągle jest mocno niedoceniane.
 
- Żyłka PR-owca się w Pani odzywa?
- Pewnie tak. Bo my ciągle tu w Szczecinie czujemy się jak na końcu świata.
 
- W domu też Pani rządzi?
- Mam tendencję do bardzo szybkiego podejmowania decyzji. Mąż mi często zarzuca, że niepotrzebnie pytam go o zdanie, skoro i tak sama zadecyduję. Na szczęście przywykł do tego i jesteśmy ze sobą już ponad 20 lat po ślubie. Wie, że nie da się mną kierować, nie da się mną porządzić.
 
- Kto podejmuje decyzję, co ma być na niedzielny obiad?
- A to mąż. On świetnie gotuje. Ja przez to muszę cały czas dbać o linię. On tak dobrze gotuje, że jestem mu potrzebna w kuchni wyłącznie jako kuchcik. To ja jestem od obierania cebuli i jej krojenia. Ale nawet, jak mam tę cebulę pokroić, to muszę go zapytać, czy w kosteczkę i jak grubą. To ja kroję sałatkę, ale mąż przyprawia. On musi jej nadać ostateczny smak.
 
- Co najczęściej wybiera na niedzielny obiad?
- Jesteśmy rodziną tradycyjną, więc w niedzielę na stole pojawiają się tradycyjne dania, np. rosół oraz kotlet schabowy z ziemniakami i marchewką z groszkiem. Lubimy wspólnie gotować. Zresztą teraz są ku temu możliwości.
 
- W domu jest duża kuchnia?
- Niedawno przeprowadziliśmy się z Polic, z bloku, do domku w Brzózkach. Zawsze marzyliśmy, by zamieszkać na wsi. W naszym domu mamy ogromną kuchnię, w której obok normalnej kuchenki stoi ta węglowa.
 
- Gotujecie na węglowej?
- Oczywiście. Potrawy zupełnie inaczej smakują. Są o niebo lepsze. Nawet takie zwykłe ziemniaki są inne.
 
- To pewnie ma Pani ogród.
- Spory, ale to jest ogród rekreacyjny. Lubię zielska i kwiaty. Dużo tych kwiatów suszę.
 
- Wychodzi na to, że kuchnia to nie jest Pani miejsce. To które nim jest?
- Kocham cały dom. To było moje marzenie, aby mieć dużą przestrzeń, mieszkać na wsi. Nie lubię prać ani prasować. Często się nad tym zastanawiam, czy w ogóle jest taka kobieta, która lubi sprzątać. To mój obowiązek i tyle. Ale lubię ogród, choć nie umiem się nim zajmować. Syn się nawet śmieje, że w domu powinniśmy mieć same sztuczne kwiaty, bo prawdziwe rośliny albo przesuszę albo przeleję. Ostatnio przegniły mi kaktusy, bo za dużo je podlewałam.
 
- Jak wygląda Pani typowa niedziela?
- Przyjeżdżają moi rodzice, jemy obiad. Potem idziemy na spacer z psami. A później - co uwielbiam - zaszywam się gdzieś z książką w ręku. Lubię czytać. Niestety, tych rodzinnych niedziel nie ma zbyt wiele.
 
- Dlaczego?
- Bo jeżdżę z zespołem na mecze. Chcę dać siatkarkom poczucie, że to, co one robią, jest także dla mnie bardzo ważne. Poza tym mecze są wciągające. To jest moja pasja.
 
- W domu nie ma wojny o pilota od telewizora, gdy jest jednocześnie mecz piłki nożnej i siatkówki?
- Raczej nie. Razem z mężem zawsze w takich wypadkach wybieramy siatkówkę. Mój 14-letni syn Adam co prawda woli piłkę ręczną i piłkę nożną, ale jak jest ważny mecz siatkówki, zasiada z nami. Siatkówka opanowała nasz dom.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

"Szpila" i "Tiger" znowu spełniają marzenia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto