Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. #Temat z okładki. Ewelina Gralak: Wystarczy, że dasz sobie szansę [zdjęcia]

MM Trendy
Niepokorna burza blond loków, długi, oryginalny płaszcz, sportowe buty i kaptur na głowie. Tak wygląda dziś Ewelina Gralak, u której nonszalancka elegancja przeplata się ze stylem streetwearowym i lekką nutką lat 90. Jak przebiegała jej zawodowa ścieżka do ubierania światowej sławy modelek, jak zarabiała na pierwsze markowe ubrania i o planach na przyszłość – opowiada nam szczecinianka, która spełnia marzenia i pnie się coraz wyżej w branży modowej, nie tylko w polskim wydaniu.

Tekst: Sonia Mrzygłocka / Foto: Sonia Szóstak

Spotkanie z nią to niesamowite wrażenie estetyczne, szczególnie dla tych, którzy interesują się modą. Niepokorna burza loków do ramion, długi, oryginalny płaszcz, sportowe buty i kaptur na głowie. Tak wygląda Ewelina teraz – nonszalancka elegancja, przeplata się ze stylem streetwearowym i lekką nutką lat 90. Pamiętam, jak poznałyśmy się przed pięcioma laty. Już wtedy wyglądała znacznie lepiej niż my wszystkie razem wzięte. Byłyśmy ledwo po ukończeniu dwudziestego roku życia. Prowadziła bloga modowego Eveline Fashion Diary. Nie przypominała jednak przeciętnej „szafiarki”. Wyróżniała ją pogoń nie za modą, ale za stylem. W jej uwielbieniu dla ubrań tkwiła fascynacja równa tej, którą przeżywają koneserzy sztuki podczas biennale w Wenecji.
Później skoncentrowała się na szkole (dyrygentura na Akademii Sztuki w Szczecinie) i swoim największym koniku – modzie. Jej poczynania na największych na świecie fashionweekach śledziłam z zapartym tchem. Na zdjęciach przytulała Alexandra Wanga, siedziała w loży z Andrejem Pejicem. Wszystko to wyglądało bajecznie, ale okupione było ciężką pracą i sporą dozą pokory. Później była chwilowa cisza i nagle padło hasło: Ewelina pracuje dla Elle, jednego z najpopularniejszych czasopism dla kobiet.

- Ostatnio angażujesz się w wiele projektów, jeździsz po całym świecie. Czym się właściwie zajmujesz?
- Kilka miesięcy temu rozstałam się z redakcją Elle. Wszystko oczywiście w przyjaznej atmosferze. Spędziłam tam trochę czasu, nauczyłam się bardzo wiele. Przeżyłam mnóstwo fantastycznych, ale też bardzo pracowitych chwil. Kiedy tam przyszłam, zaczynałam od zera. Wydaje mi się, że wyciągnęłam z tej lekcji najwięcej ile potrafiłam. Mam dużo siły i energii na kolejne działania. Ostatnia sesja dla magazynu, przy której pracowałam, była wyjątkowa, bo to nie tylko pożegnanie, ale też spełnienie jednego z moich marzeń.

- Zdradzisz jakie to marzenie?
- Po pierwsze wyprodukowałam całą sesję. To było spore przedsięwzięcie logistyczne. Po drugie mogłam pracować z jedną z najlepszych top modelek świata, Kasią Struss. Oczywiście nie obyło się bez przygód.

- Jak człowiek coś dokładnie planuje, to zazwyczaj nie idzie „po jego myśli”.
- Tak też było w tym wypadku. Tym razem nie był to czynnik ludzki, ani złośliwość przedmiotów martwych, ale najzwyczajniej w świecie zła pogoda. Wszystko trzeba było zaplanować perfekcyjnie, spędziłam nad tym sporo czasu. Zdecydowałam, że zdjęcia wykonamy na dachu. W dniu sesji obudziłam się o piątej rano. Od razu się zestresowałam, bo strasznie lało. Nie wiem dlaczego zawsze tak jest, że jak chcesz zrobić coś w plenerze, to pogoda się psuje. Szybko sprawdziłam prognozę i okazało się, że nieciekawa aura ma się utrzymać aż do wieczora. Trzeba było podjąć szybkie decyzje. Czy przenieść plan zdjęciowy do studia? Czy w ogóle znajdę na gwałt jakiekolwiek studio? Chodziło o cały sztab ludzi, których musiałam poinstruować, co w tej dość ekstremalnej sytuacji zrobić. Kiedy już znalazłam studio, obdzwoniłam wszystkich i powiedziałam, gdzie mają jechać, pogoda znowu zrobiła psikusa. Przestało padać. Wtedy pojawiło się pytanie, czy wrócić do pierwotnej koncepcji, czy postawić na „bezpieczną” alternatywę. Zaryzykowałam i postanowiłam, że jednak wrócimy na dach. Zdarzenie dość stresogenne, jednak jestem bardzo zadowolona z efektu końcowego.

- Jeszcze ktoś jest na Twojej liście marzeń?
- Od zawsze absolutnie fascynowała mnie Magda Frąckowiak. Pamiętam, jak miałam piętnaście lat i oglądałam ją w Fashion TV. Zawsze uważałam, że jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widziałam. Miałam okazję ją spotkać i na żywo robi ogromne wrażenie. Bardzo chciałabym z nią współpracować. Mam nadzieję, że kiedyś do tego dojdzie.

- Rozstałaś się z Elle. Co planujesz teraz?
- Nie chciałabym zdradzać szczegółów, bo plany zmieniają się na bieżąco. Najprawdopodobniej wyjadę zagranicę, ale nie chcę teraz stawiać kropki nad i. Nadal będę zajmować się stylizacją, ale też nie wykluczam, że moje poczynania pójdą w trochę inną stronę.

- Też związaną z modą?
- Stylistka to wbrew pozorom trudny zawód. Dla ludzi pasjonujących się modą brzmi to jak zajęcie marzeń. Pracujesz z ubraniami najlepszych projektantów, stylizujesz top modelki, jeździsz na fashionweeki. Ale wymaga to znacznie więcej zaangażowania niż się wydaje. Nie wyobrażam sobie siebie, jak w wieku lat 35 brnę przez miasto z ciężką siatką Ikei wyładowaną ciuchami. Jak fotograf lub osoba od makijażu wchodzi na plan, to wykonuje po prostu projekt, który był wcześniej omówiony i przygotowany. U stylistek wygląda to tak, że przez tydzień szukasz rzeczy, zbierasz je i jesteś za nie odpowiedzialna. Tu wchodzą w grę duże pieniądze i wiele czasu spędzonego na poszukiwaniach. Chcę się rozwijać i prosperować nadal w tej branży. Ostatnie miesiące upłynęły mi na współpracy z projektantką Sandrą Kpodonou. Znamy się od paru lat i zawsze bardzo dobrze się rozumiałyśmy w kwestii pojęcia estetyki. To stworzyło solidny grunt pod ten projekt. Pomogłam Sandrze przy tworzeniu jej nowej kolekcji. Sandra jest artystką, ma świetne pomysły i wizje, ale w wirze pracy nie zawsze miała czas, żeby zwrócić uwagę na detale, a to z kolei mój konik. Tak powstała kolekcja, do której wymyśliłam moodboard i którą postanowiłyśmy sfotografować w Paryżu z jedną z naszych ulubionych polskich fotografek, Magdą Ławniczak. Niespodziewanie wyszła z tego dość duża i bardzo ważna dla mnie produkcja. W grudniu kampania będzie opublikowana w prasie. Bez względu na opinie i reakcje, jesteśmy bardzo zadowolone z projektu.

- A właściwie, jak to się wszystko zaczęło?
- Jeszcze kilka lat temu nie myślałam nawet, że mogłabym połączyć miłość do mody z pracą. Byłam raczej przekonana, że będę starała się pójść w stronę muzyki. Od dziecka chodziłam do szkoły muzycznej, później poszłam na studia, które były swoistą kontynuacją. Jeżeli chodzi o ubrania, to zawsze miałam różne pomysły, co najmniej odbiegające od normy. Nosiłam specjalnie podarte rajstopy, robiłam naszyjniki z rzeczy, które znalazłam w sklepach typu Castorama. Lubiłam po prostu bawić się modą. Później założyłam bloga Eveline Fashion Diary. Dzięki temu poznałam Aretę Szpurę z Local Heroes, która miała bardzo duży wpływ na to, co robię teraz. Zresztą nasze pierwsze spotkanie wiąże się z zabawną sytuacją. Miałam wiosenną przerwę między zajęciami. Nie powiedziałam nikomu, że chcę pojechać do Warszawy na pół godziny. Po prostu rano wsiadłam w pociąg i pojechałam kupić buty Acne, o których marzyłam. Areta czekała na mnie na dworcu ze wspomnianymi butami. Kiedy dokonałyśmy transakcji, postanowiła poczekać ze mną na powrotny pociąg. Miałyśmy zaledwie trzydzieści minut, ale tak dobrze nam się rozmawiało, że utrzymałyśmy kontakt. Areta w bardzo młodym wieku zaczęła pracować w branży modowej. Już jako nastolatka robiła staże w pismach związanych z modą. Jak się poznałyśmy, pracowała jako stylistka i miała sporo kontaktów. To ona uświadomiła mi, że warto spróbować zająć się modą na poważnie.

- Ale zanim trafiłaś do Elle był jeszcze blog, wyjazdy na fahionweeki.
- Obserwowałam ten świat w telewizji i internecie. Pasjonowało mnie to, co działo się na pokazach. Bardzo chciałam widzieć tych ludzi i te sytuacje na żywo. Przez trzy lata w wakacje jeździłam do Norwegii, gdzie zarabiałam w fabryce: najpierw na markowe ubrania, które chciałam mieć nie ze względu na metkę, ale ich formę i jakość, później na wyjazdy. Tak udało mi się pojechać na moje pierwsze tygodnie mody. Miałam dwadzieścia lat, chodziłam ze swoją lustrzanką, robiłam mnóstwo zdjęć i wszystko co tam się działo wydawało mi się abstrakcją. Dzięki tym podróżom poznałam m.in. Yvana Rodica z Facehuntera i Scotta Shumana z Satorialist. Wtedy też doszłam do wniosku, że wszystko jest do zrobienia, wystarczy dać sobie szansę.

- Wróćmy może do Elle.
- W końcu Areta w pewnym sensie przycisnęła mnie do muru. Zadzwoniła i powiedziała, że nie wie jakie mam plany, ale w poniedziałek mam stawić się w Warszawie, bo załatwiła mi staż w gazecie. Spanikowałam. Nie miałam nawet gdzie nocować. Uspokoiła mnie, powiedziała, że mi pomoże. Musiałam wszystko szybko załatwić na studiach. Udało się dogadać z uczelnią. Kiedy wszystko się wyklarowało, po prostu pojechałam. Przez pół roku nosiłam kawę, sprzątałam garderobę, wpadałam pod taksówki na Marszałkowskiej. Nie robiłam nic merytorycznego. Ale przynajmniej mogłam obserwować, jak wygląda ta praca. Po sześciu miesiącach wiedziałam, że muszę wrócić do Szczecina, sfinalizować studia. Obroniłam się i po kilku dniach dostałam wiadomość od Iny Lekiewicz z Elle, czy mogłabym przyjechać do Warszawy, bo ma dla mnie propozycję. Spotkałyśmy się i zapytała, czy nie chciałabym objąć stanowiska shopping edytora. Polegało to na tym, że zajmowałam się stronami, na których pojawiały się rozmaite produkty. Zgodziłam się, ale zasugerowałam, że najbardziej zależy mi na tym, żeby stylizować. Zaczęłam więc pracę w magazynie. Na początku było to właśnie strony shoppingowe, ale Ina bacznie mnie obserwowała. Z biegiem czasu dostawałam coraz więcej zadań. Któregoś dnia zapytała, czy chciałabym wystylizować okładkę. Zdębiałam. Zapytałam, czy jest tego pewna. Odpowiedziała, że ona wierzy w to, że dam sobie radę, ale mam tego nie spieprzyć. (śmiech)

- Jak wyglądała Twoja pierwsza sesja?
- Postawiono przede mną trudne zadanie, bo na okładce miała pojawić się pewna znana aktorka. To znacznie bardziej wymagające niż praca z modelką, która pozowaniem zajmuje się zawodowo. Szczęście w nieszczęściu, okazało się, że aktorka się nie zgodziła. Wybór padł na Patrycję Gardygajło. No i jakoś to poszło. Siedziałam po nocach, chciałam zawalczyć o swoje i udało się. Później zapytałam Iny, dlaczego pozwoliła mi zrobić tę okładkę. Stwierdziła, że kiedyś ktoś też dał jej szansę, chociaż nie musiał.

- Odczułaś satysfakcję?
- Niesamowite było to, że dostałam wtedy wielkie wsparcie od ludzi. Koleżanki ze Szczecina pisały do mnie, że nie ma już nigdzie tej gazety w sklepach. Znajomi wysyłali mi zdjęcia z pismem w dłoni. Czytelnicy bloga chwalili się, że kupili magazyn ze względu na mnie. Nagle zrobił się wielki szum. Na comiesięcznym podsumowaniu w redakcji wjechał szampan. Okazało się, że była to jedna z najlepiej sprzedających się okładek w historii polskiego Elle.

- Dostałaś spory kredyt zaufania?
- Ludzie w redakcji nie spodziewali się takiego sukcesu. Ta cała sytuacja otworzyła mi drzwi na nowe możliwości. Zaczęłam jeździć na sesje wyjazdowe. Pojechałam w bardzo wiele ciekawych miejsc, m.in. Paryż, Zanzibar, Tyrol, Londyn. Poznałam masę bardzo inspirujących osób. Przeżyłam wiele magicznych sytuacji. Te trzy lata w Elle były dla mnie okresem wyjątkowym.

- Który moment wspominasz najlepiej?
- Trudno wybrać. Musiałabym wymienić wiele nazwisk. Fotografowie, top modelki, z którymi pracowałam w różnych krajach. Wszystko wspominam z sentymentem. Dość mocno zapadła mi w pamięć sesja z Zuzą Bijoch podczas paryskiego tygodnia mody. Razem z fotografką Agatą Pospieszyńską stwierdziłyśmy, że chciałybyśmy przedstawić ten cały cyrk nie dość że od kuchni, to jeszcze oczami modelki. Wyciągnęłyśmy bardzo zapracowaną w tym okresie Zuzię do ogrodów Tuileries. Tam odbywa się wiele pokazów i jest masa ludzi. Udało nam się stworzyć sytuację, gdzie jedna z najbardziej rozpoznawalnych modelek świata biegała w sukience Ellie Saab i kurtce Acne, a za nią podążał dziki tłum fotoreporterów. To właśnie chciałyśmy ująć. Dziwię się, że fotografka nie oberwała od żadnego fotoreportera. Musiałyśmy walczyć o wymyślone przez nas zdjęcia. Fantastyczne było też to, że stylizacje, które przygotowałam do tej sesji, pojawiły się na wielu stronach jako najlepsze podczas Paris Fashion Week. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że wszystko było przez nas wyreżyserowane.

- Później zostałaś jedną z ambasadorek Reeboka w Polsce.
- Areta z nimi współpracuje, Marta Wierzbicka jest ich twarzą w Polsce. Ja z kolei zawsze oscylowałam wokół streetwearowego klimatu. Chcieli czegoś świeżego, młodego. Spodobała im się koncepcja pt. trzy dziewczyny, które jadą na wakacje do LA. Plusem było to, że jestem stylistką i mogę pomóc podczas sesji dzięki mojemu doświadczeniu. W Los Angeles spędziłyśmy czas na pracy, ale też spotkało nas kilka ciekawych sytuacji. Trafiłyśmy m.in. na after party do Miley Cyrus po MTV VMA.

- Jak mogłabyś podsumować ostatnie lata swojej pracy?
- Jeżeli jesteś otwarta na świat i rzeczywistość, wszechświat daje ci tyle ile w danym momencie potrzebujesz. Wystarczy, że dasz sobie szansę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

MECZ Z PERSPEKTYWY PSA. Wizyta psów z Fundacji Labrador

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto