Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Szczecińscy wolontariusze wrócili z Haiti

Redakcja MM
Redakcja MM
- Wolelibyśmy milczeć - mówią. - Tragedia ludzi jest tam niewyobrażalna!

Przez 10 dni grupa wolontariuszy, która wyjechała z naszego miasta ratowała ludzkie życie i zdrowie w kraju Trzeciego Świata – na Haiti. Przez ten czas lekarze byli
świadkami wielu ludzkich tragedii. Nikt nie żałuje swojej decyzji, bo wiedzą, że do życia miejscowych wnieśli też wiele nadziei.

Haiti należy do najbiedniejszych krajów na ziemi. Ci, którzy mają pracę zarabiają maksymalnie 15 dolarów miesięcznie. Pomoc socjalna praktycznie nie istnieje. Los tych ludzi mimo to nie oszczędza. Po styczniowym trzęsieniu ziemi, w którym poszkodowanych zostało 1,5 miliona osób, sytuacja zdecydowanie się pogorszyła. Pomoc potrzebna jest bardziej niż kiedykolwiek. Dlatego, bez chwili wahania szczecińscy lekarze postanowili, że polecą na drugi koniec świata z nadzieją, że uda im się w jednym ze szpitali uratować jak najwięcej istnień ludzkich. Wyjazd zorganizowała siostra Miriam, która w latach 80. pomagała na miejscu Haitańczykom. Z własnych pieniędzy kupili bilety lotnicze i udali się do kraju ogarniętego spustoszeniem. 

Spartańskie warunki

W skład zespołu szczecińskich wolontariuszy weszli fizjoterapeuci, anestezjolodzy, ortopedzi, stomatolodzy, chirurdzy, pielęgniarki, księża oraz siostra Miriam. Za cel obrali miejscowość Milot, która jako jedna z niewielu przetrwała styczniowy kataklizm. Działa w niej szpital, w którym wciąż przebywają ofiary trzęsienia ziemi. 

- Wcześniej był przeznaczony dla 45 pacjentów – opowiada ksiądz Maciej Szmuc. – Po tragicznym styczniu Amerykanie dostawili pięć namiotów, do których trafiło 450 pacjentów poszkodowanych w kataklizmie. Byli to ludzie, którym dosłownie domy zawaliły się na głowę. Stracili ręce, nogi, często byli sparaliżowani. W samym  szpitalu leżały już osoby, przywożone na co dzień. Gdy przyjechaliśmy, w części namiotów przebywała ostatnia grupa poszkodowanych - 40 osób. Do pozostałych, stopniowo, jak wyjeżdżali pacjenci, przenoszone były różne zadania szpitalne. W pierwszym momencie warunki dla nas wydawały się prymitywne. Z czasem jednak zobaczyliśmy, że wcale nie jest tak źle. 

Nasi wolontariusze przyznają, że Haitańczycy to wyjątkowo czysty naród. W szpitalach i namiotach nie ma nieprzyjemnych zapachów, mimo że temperatura bez przerwy oscyluje w granicach 35 stopni Celsjusza.

- Codziennie rano mają tak zwaną higienę. Przed nią nie mogliśmy zacząć pracy – opowiada Grażyna Hagel, fizjoterapeutka. – Stoi przy nich mała miseczka, do  dyspozycji mają szampony do włosów, proszki. Nikt nie zapomina o myciu zębów. To wszystko sprawia, że nie ma mowy o żadnych nieprzyjemnych zapachach.

Operacje odbywają się w warunkach niedopuszczalnych w cywilizowanym świecie. Może w niej uczestniczyć praktycznie każdy, przy zachowaniu odpowiednich podstaw higieny. Na twarzy musi znajdować się maska, na głowie czepek, również obuwie powinno być odpowiednie. 

Zaraz po trzęsieniu ziemi na Haiti, do tego  niewielkiego kraju zjeżdżały się załogi wolontariuszy z całego świata. Ciężko było wykorzystać tak ogromny potencjał. Z upływem czasu świat zaczął o wyspiarzach zapominać. Teraz, gdy również potrzebna jest specjalistyczna pomoc, nie ma wielu chętnych. Na wysokości zadania stają Amerykanie, którzy bez przerwy biorą udział  w ratowaniu ludzkiego życia.

Osiągnęliśmy sukces

Na Haiti, szczególnie po styczniu, panuje przekonanie, że człowiek, któremu brakuje rąk czy nóg powinien siedzieć w domu. Ludzi z takim uszczerbkiem na zdrowiu są
tysiące. Zadaniem naszych fizjoterapeutów było, choć u części z nich, zmienić podejście do swojej sytuacji. Grażyna Hagel wspomina, że jednym z przełomowych  momentów był przyjazd do szpitala amerykańskiej pielęgniarki. Pani Grażynie o tej sytuacji opowiedział prezes fundacji, z którą na miejscu współpracowali. 

- Pielęgniarka pokazała pacjentom, że ma protezę nogi. Poinformowała, że ma rodzinę, normalnie pracuje. Posypały się pytania: czy ślub wzięła przed, czy po tym wszystkim. Chorych interesowało też, czy urodziła dziecko, jako sprawna kobieta, czy miała już protezę? Odpowiedź była dla nich krzepiąca. Wszystko stało się w momencie, gdy była już niepełnosprawna. 

Grażynę Hagel wspomagała druga fizjoterapeutka, Halina Gołąbek. Obie panie przyznają, że przez 10 dni pobytu osiągnęły wspólny sukces. W pacjentach udało się im przywrócić nadzieję. Przekonywały ich, że są takimi samymi ludźmi, jak pozostali. Robiły to, mimo że Amerykanie przestrzegali ich przed tym, by tonować emocje. By Haitańczyków do niczego nie zmuszać. Uważali, że miejscowi sobie tego nie życzą. 

- Oni naprawdę mieli protezy na najwyższym, światowym poziomie. Stale im je dosyłają Amerykanie – mówi pani Halina. – Duża część nich mogła być sportowcami. Mogli odzyskać niemal całkowicie sprawność. Przekonaliśmy ich do tego, że nie mają się czego wstydzić. Że naprawdę są wspaniałymi ludźmi.

Nie wszystkich udało się uratować

Nasi specjaliści podczas swojego pobytu przeżywali lepsze i gorsze chwile. W ich głowach utkwiły różne sytuacje. Często mają tragiczny przebieg.

- Gdy byliśmy na Haiti do szpitala z wypadku trafiło osiem osób – opowiada anestezjolog Maria Jackowska. – Dziesięć spadło podczas podróży z ciężarówki, dwie niestety nie przeżyły. Poszkodowani zostali położeni w jednym z namiotów i tam oczekiwali na zabiegi. Ich stan był naprawdę ciężki. 

Spadli z ciężarówki. Jak do tego doszło? Otóż tutaj znowu pojawia się sytuacja, którą możemy zaobserwować jedynie w zagranicznych filmach.

- Ciężarówki pełnią funkcję taksówki – mówi siostra Miriam. – Ten, kto zdąży się o nią zaczepić, może jechać. Transport w Ameryce Środkowej i Południowej wygląda
właśnie w taki sposób. Każdy wchodzi wszędzie, gdzie tylko możliwe. Czepia się wszystkiego, nawet drugiego człowieka. Wchodzą na dachy, a gdy samochód jedzie po dziurawej drodze, a takie są tam na porządku dziennym, spadają z nich. Często ciągną za sobą innych ludzi. Później dochodzi do podobnych tragedii.

Maria Jackowska wspomina również sześcioletniego chłopca. Przywieziono go do szpitala w krytycznym stanie. Padł ofiarą sprzeczki dwóch mężczyzn. Jeden z nich cisnął w drugiego kamieniem. Trafił jednak malca w brzuch i uszkodził mu jelito. Chłopak przeszedł operację, następnego dnia po niej jego stan mocno się pogorszył. Nie przeżył.

- Wszyscy to strasznie przeżyliśmy – wspomina siostra Miriam. – Nie jestem przyzwyczajona do tego, że przebywam na sali operacyjnej i patrzę na śmierć takiego dziecka. Długo nie mogliśmy sobie darować, że doszło do tej tragedii. 

Fizjoterapeutka Halina Gołąbek wspomina też 20-letniego chłopaka sparaliżowanego od pasa w dół. Zdawał sobie sprawę z tego, że już nigdy nie stanie na nogi. Opiekowała się nim matka. Kobieta spała pod namiotem, w którym leżał jej syn. Była bardzo zaniedbana. W kataklizmie straciła cały dorobek życia. Nie było to jednak ważne. Najistotniejsze było dziecko. 

- To było niesamowite. Ta pani nie miała ubrań, była bosa, strasznie zniszczona, brudna i bez środków do życia – mówi pani Halina. – Miłość do syna była  nieprawdopodobna. Zmęczona wycierała mu twarz, ręce. Nic nie istniało oprócz najukochańszego dziecka. 

Radość Haitańczyków była fantastyczna

Szczecinianie zdobyli serca i sympatię wszystkich spotkanych osób. Już pierwszego dnia zaprzyjaźnili się z pacjentami. Jednemu z nich obiecali, że wyprawią
mu urodziny.

- Najmilszym akcentem były przysięgi – mówi Grażyna Hagel. – Gdy pacjenci zapytali się, czy następnego dnia będziemy o tej samej godzinie i czy przyniesiemy prezenty – nie było zlituj, musieliśmy dotrzymać słowa. Chłopakowi bez ręki obiecaliśmy zaraz po samym przyjeździe przyjęcie urodzinowe. Miał je pod koniec naszego wyjazdu, nie mogliśmy zapomnieć. Bardzo na to czekał. Przystroiliśmy miejsce czerwonymi dmuchanymi balonami, zaśpiewaliśmy jubilatowi „Sto lat”. Podarowaliśmy koszulkę z napisem Polska. Jego radość była fantastyczna. 

Mimo tragedii, jaka dotknęła Haiti na twarzach tych ludzi wciąż gości uśmiech. Bardzo szanują i troszczą się o drugiego człowieka. Co prawda, nie chcą wracać już do domów. Wolą spać pod namiotami na ulicach. Mimo to nie załamują się i ich życie
toczy się dalej. 

Nasi wolontariusze do kraju wrócili po 10 dniach. Obejrzeli niewyobrażalną ludzką tragedię. Wszystko to w miejscu, gdzie trzęsienie ziemi nie  doprowadziło do zniszczenia miejscowości.

- Wyobrażamy sobie, co musiało dziać się w stolicy Haiti - Port au Prince, które podobno zostało zniszczone całkowicie – mówią zgodnie ksiądz Maciej oraz siostra
Miriam. – W Milot bieda jest niewyobrażalna. Tam jest jeszcze gorzej. Nie wykluczamy, że nie jest to ostatni wyjazd wolontariuszy ze Szczecina do tego miejsca.

Wszyscy są skłonni jechać raz jeszcze. Nie po to, by zwiedzać, ale przede wszystkim po to, by uratować życie wielu osobom. Bo kto inny może się nimi zaopiekować?

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto