MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Zawsze z Panem Bogiem

rduchowski
rduchowski
Anna Neugebauer ponad dwadzieścia lat mieszkała na Śląsku. Była świadkiem górniczych tragedii. Po wstrząsających wydarzeniach w kopalni „Halemba” postanowiła podzielić się swoimi przeżyciami.

Mieszkaliśmy w Bytomiu, cała moja rodzina była związana z górnictwem. Kuzyn był górnikiem, siostra pracowała w górniczym laboratorium, ojciec pracował w przedsiębiorstwie robót górniczych.

Mnie pasjonowała geologia, mineralogia i krystalografia. Już na pierwszym roku studiów mieliśmy zjazd do kopalni „Barbara – Wyzwolenie” w Chorzowie. Potem tych zjazdów było w sumie kilkadziesiąt, najwięcej w trakcie praktyki na roku trzecim i piątym. Przed zjazdem, tak jak każdy górnik, przebieraliśmy się drelichowe kombinezony, na nogi owinięte onucami wciągaliśmy długie gumowce, zakładaliśmy hełmy, górnicze lampki, pochłaniacze. Na poziom 800 metrów zjechaliśmy windą, zwaną klatką. Byłam też wielokrotnie, m.in. w kopalni „Dymitrow”, na poziomie tysiąca metrów.

Właśnie w tej kopalni któregoś roku zerwała się winda. Zginęło prawie 10 górników. Na dole było jak w piekle, niesamowicie gorąco i wilgotno. Bywało, że temperatura dochodziła do 40 stopni. W ciągu paru minut byliśmy zlani potem. A przecież nic robiliśmy, tylko zapoznawaliśmy się z kopalnią.
Po tym pierwszym zjeździe wzrósł mój szacunek i podziw dla górników. To jeden z najcięższych i najniebezpieczniejszych zawodów świata. Oni codziennie ryzykują życie. Widziałam jak ciężko pracują, szczególnie ci na przodkach, gdy na kolanach przesuwali się w głąb tunelu, przygotowując
ścianę węgla do wyrębu. Czy się bałam? Oczywiście, ale odpędzałam od siebie złe myśli. Wracały wieczorem przed zaśnięciem. Wypadków było sporo, ale w latach 50. i 60. o tych pojedynczych w ogóle się nie mówiło, ani nie pisało. Głośno było o pożarze w kopalni „Makoszowy”, który wydarzył się pod koniec lat 50. i zabił ponad 70 górników. W jednym z wypadków zginął mój sąsiad, maturzysta Stefan Badocha.

Jego matka nawet nie wiedziała, że jej syn został ze szkoły zabrany do pracy w kopalni. A w latach 50. w kopalniach pracowała też młodzież z klas maturalnych, pracowali żołnierze, więźniowie polityczni. Pamiętam jak ta kobieta rozpaczała, jak głośno nocami płakała. Wtedy nie było żadnej
pomocy psychologów dla rodzin ofiar. Górnicze rodziny same sobie pomagały. Nigdzie i nigdy nie spotkałam takiej ludzkiej solidarności. Na Śląsku niemalże każdy ma kogoś związanego z pracą w górnictwie.

W Polsce niewiele się wie o specyfice zawodu górnika, o sile górniczych rodzin, o niezwykłych kobietach z niepokojem nasłuchujących syren. Bo taka syrena w środku szychty oznacza dramat, zawał, pożar, tapnięcie. Górnicy zawsze, nawet w czasach głębokiej komuny powierzali swoje życie Bogu.

W kopalniach były kaplice, na szybach napisy „Szczęść Boże”. Tymi słowami się pozdrawiali i pozdrawiają. Przed zjazdem zawsze robią znak krzyża. Wiara i modlitwa towarzyszą im na każdym kroku. Barbórka, największe górnicze święto, zaczyna się od uroczystej mszy. Bardzo wcześnie rano, górnicy w galowych mundurach, w czapach z pióropuszami, z lampkami karbidowymi idą do kościoła. Pamiętam lata, gdy górnikom na Barbórkę dawano butelkę wódki i pęto kiełbasy, potem zastąpiono to pieniędzmi. Wiele emocji, szczególnie w chudych latach, budziły specjalne górnicze
sklepy. Wyliczano ich ofertę, ale zapominano, że górnik żeby móc w nich kupować, musiał zjeżdżać do kopalni, we wszystkie soboty i niedziele.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Inflacja będzie rosnąć, nawet do 6 proc.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto