Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rzucają wszystko i jadą

rduchowski
rduchowski
Kiedy w nocy dzwoni telefon, nie ma czasu na przecieranie zmęczonych oczu. Najwyżej na kilka męskich słów rzuconych w próżnię nocy. Torba czeka spakowana. To w końcu nie pierwszy raz...

"Kapelan”, ale się nie modli**
Szaleniec w sklepie przy ul. Krzywoustego ma w ręku broń. I zakładniczkę. Nie chce z nikim rozmawiać. Z godziny na godzinę gromadzi się wokół coraz większy tłum. Jest zimno. Środek lutowej nocy. Negocjator, na którego wszyscy wołają „Kapelan” (zanim wstąpił do policji, zaliczył kilka semestrów w seminarium), przyjeżdża na miejsce parę minut po północy.

- Już spałem, kiedy zadzwonił telefon – mówi. –Za lekko się cholera ubrałem. Nie miałem pojęcia, że to tyle potrwa. Rozmawiałem z chłopakiem przez szybę. Nie chciał się poddać.

„Kapelan” pojechał po brata napastnika. Chłopak musiał przekonać zdesperowanego mężczyznę z pistoletem, że takie zachowanie nie ma większego sensu. Udało się. Zakładniczka była wolna. O 8 rano.

Negocjuje po godzinach
Dwa lata temu młody chłopak na klatce schodowej trzymał w ustach lufę pistoletu. Broń była naładowana. Wewnątrz 2 kule. Akurat dla negocjatora i dla samobójcy. I tym razem się udało.

- Spotykam się z różnymi sytuacjami. Zwykle jest bardzo niebezpiecznie - mówi „Kapelan”. – To wyczerpujące. Uspokajam się dopiero w domu, wśród najbliższych. Chcąc nie chcąc, człowiek przenosi negocjacje do domu. Gdzieś trzeba odreagować. Policyjny psycholog to za mało. Wsparcie najbliższych jest najważniejsze.

„Kapelan” jest na co dzień dzielnicowym. Negocjuje po godzinach, nieodpłatnie. W Zachodniopomorskiem nie ma etatów dla takich jak on. Nie ma dodatków i premii. Czasem komendant poklepie po plecach.

Śmierć to czasem życie

Jerzy Sieńko z Pomorskiej Akademii Medycznej przeszczepia nerki od 8 lat. Przedłużył życie kilkudziesięciu osobom.

- Cześć ludzi, którzy trafiają na oddział intensywnej terapii umiera – mówi chirurg. – Zawsze mam mieszane uczucia, bo w mojej pracy śmierć jednego pacjenta, czasami oznacza przedłużone życie innego.

Trudno oznajmić komuś, że ukochany mąż czy mama nie żyje, chociaż ich serca jeszcze biją. Jeszcze trudniej zrobić to szybko. Nie ma czasu do stracenia.

- Kiedy mamy absolutną pewność, że doszło do śmierci mózgu, natychmiast informujemy o tym rodzinę – mówi Jerzy. – To trudne rozmowy. Jedyny minus tej pracy.

Rodziny nie zawsze godzą się na pobranie narządów. Polskie prawo pozwala chirurgom pobierać narządy od pacjenta, który wcześniej tego nie zastrzegł. Jednak zdanie rodziny jest dla lekarzy wiążące.

Kiedy jest zgoda, chirurdzy od razu przystępują do akcji. Pobierają narządy, które wędrują do różnych miast w Polsce.

- Wiele razy operowałem w Wigilię lub Sylwestra – mówi Sieńko. – Znajomi już nie zapraszają mnie na imprezy, bo bywało, że musiałem wyjść w trakcie.

Chirurg twierdzi, że ta praca nigdy nie stanie się dla niego rutyną. Prosty komunikat: „Jest nerka” zawsze oznacza czyjąś, przedwczesną śmierć. Nad tym nie da się przejść do porządku dziennego. Dlatego ceni sobie spotkania ze swoimi pacjentami. Ma świadomość, że dla tych ludzi wraz z cięciem jego skalpela, życie zaczyna się od nowa.

- Kiedyś na pielgrzymce spotkałem mężczyznę, który kilka lat temu był moim pacjentem Bez wahania powierzył mi w opiekę swojego syna – mówi Jerzy. – To było niesamowite uczucie. Ten człowiek mi bezgranicznie zaufał. A ja tylko przeszczepiłem mu nerkę!

Czasami bywa naprawdę gorąco

Aspirant sztabowy Ryszard Drogomirecki jest strażakiem od 25 lat i zastępcą dowódcy jednostki ratowniczo-gaśniczej nr 3. Był przy największych akcjach ratowniczych w mieście. Wydawałoby się, że nic go już nie zaskoczy, a jednak. Nikt nie jest ze stali.

- Każda ludzka tragedia jest poruszająca – mówi strażak. – W trakcie akcji, nie mogą nas ponosić emocje, musimy być skupieni. Czasem jest ciężko, kiedy słychać płacz i krzyki rozpaczy.

Tak jak dwa lata temu, kiedy na Dziewokliczu utopiły się dwie dziewczynki. Drogomirecki wyłowił ciało jednej z nich. Płacz matki wywoływał różne myśli. - Nie mogłem pojąć jak mogło do tego dojść, sam mam córkę – mówi strażak.

– Nie mogłem słuchać tego płaczu. Może to dziwne, ale z ulgą zszedłem pod wodę. Cały się trząsłem.

W tym zawodzie zabija rutyna

Pożaru w szpitalu przy Unii Lubelskiej pan Ryszard nie zapomni do końca życia. To było 24 kwietnia 1994 roku. Był wtedy po służbie. Odsypiał w domu. Dostał telefon parę minut po godzinie 15. Jego ludzie byli na miejscu pierwsi.

- To był trudny pożar, szybko się rozwijał - mówi strażak. – Nie spałem dwa dni.

Ogień rozprzestrzeniał się pod dachem, bardzo trudno było go opanować. Ewakuowano chorych. Kiedy strażacy gasili dach, dwa pietra niżej lekarze walczyli o życie pacjenta. Trzeba było zabezpieczyć zwłaszcza ten oddział.

- Musiałem ostrzec kolegę. Nie wiedział, że gasi magazynek z niebezpiecznymi środkami chemicznymi. Wszedłem do środka, ogień odciął mi drogę – wspomina Drogomirecki. – Myślałem, że będę musiał uciekać przez okno. Na szczęście koledzy ugasili nam drogę do wyjścia. Wtedy było naprawdę „gorąco”.

- Mówią, że kiedy strażakowi śni się pożar, to czas już na emeryturę – śmieje się Ryszard. – Ja się na razie nie wybieram

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto