Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie chciał strzelać do kolegów

Redakcja
- Nigdy by tego nie zrobił rodzicom. Prosił ich jeszcze, żeby przynieśli mu choinkę i opłatek na Wigilię. I kilka godzin później miałby się zabić - pyta Bożena Żwirblińska, siostra Stanisława Nadratowskiego, jednej z ofiar Grudnia 70, którego okoliczności śmierci do dziś pozostają niewyjaśnione.

 Choć w chwili śmierci brata pani Bożena miał zaledwie dziesięć lat, pamięta go bardzo dobrze.

- To był taki prawdziwy starszy brat - mówi. - Zabierał mnie na wycieczki, przynosił cukierki, prowadzał do kościoła.

Stanisław Nadratowski w kwietniu 70 roku świętował dwudzieste urodziny. Po skończeniu zasadniczej szkoły budowy okrętów zaczął pracę w stoczni - tam gdzie jego ojciec i większość członków dalszej rodziny. Był najstarszym z piątki dzieci Leokadii i Tadeusza Nadratowskich. Bardzo wierzący. Razem z braćmi przez lata służył do mszy w kościele pw. św. Stanisława Kostki na Grabowie. Jak mówi pani Bożena, jej brat poważnie myślał nawet o wstąpieniu do seminarium.

- Byłem opiekunem ministrantów - mówi obecny proboszcz ks. Stanisław Szwajkosz. - Stanisława pamiętam dobrze. Był energiczny, uczynny.

Do wojska został wcielony 27 października 1970 roku. Trafił do jednostki wojskowej 1025 w Szczecinie. Najpierw przeszedł szkolenie. Miało trwać do stycznia, przerwano je jednak, w związku z zaostrzającą się sytuacją w kraju. Wcześniej niż planowano, bo już 13 grudnia, młody żołnierz złożył przysięgę.

- Brat dostał wtedy przepustkę – wspomina pani Bożena. – Urządził przyjęcie, w domu było pełno ludzi, zabawa, śmiechy.

Czekał na choinkę

17 grudnia, w związku z zajściami ulicznymi, dla jednostki zarządzono alarm. Nadratowski trafił z patrolem na Gumieńce. Następnego dnia jego kompania została oddelegowana do ochrony budynku PKO przy al. Niepodległości i poczty przy Bogurodzicy. Żołnierz spędził tam cały dzień. Po kilkugodzinnej przerwie na odpoczynek, wrócił do centrum miasta 19 grudnia nad ranem. Tego dnia z synem postanowili skontaktować się rodzice.

- Najpierw mama szukała go przy stoczni, bo myśleli, że tam skierowano całe wojsko – mówi pani Bożena. - Dopiero potem dowiedziała się, że stoi koło Kaskady.

Było zimno, rodzice zanieśli synowi termos z gorącą kawą.

- Stasiu płakał, opowiadał, jak milicjanci przebrani w ich mundury strzelają do ludzi, do kobiet i dzieci, krzyczał, że jak jemu też każą, to odmówi. Powiedział, że nie będzie strzelał do stoczniowców. Że przecież sam tam pracował, i cała jego rodzina, i koledzy – wspomina ostatnie spotkanie z synem Tadeusz Nadratowski. Ociera łzy. Pani Bożena uspokaja ojca. – Cały czas to przeżywa, nie chcę żeby się tak denerwował – tłumaczy.

Mimo upomnień córki pan Tadeusz nie daje za wygraną. Choć upłynęły lata, w jego pamięci zachowało się wiele szczegółów tamtych dni, nie chce niczego pominąć.

- Kiedy się jeszcze żegnaliśmy poprosił, żeby mu przynieść choinkę, bombki, chciał ją sobie na święta postawić w jednostce. I opłatek na Wigilię.

Znaleźli go w sanitarce

O północy w domu państwa Nadratowskich pojawiło się wojsko.

- Powiedzieli, że szukają Stasia – mówi pani Bożena. – Nagle jeden z jego kolegów zaczął płakać i przepraszać. Łkał, że to nie jego wina. O tym, że brat nie żyje nikt nas jednak nie poinformował.

Rano pan Tadeusz sam pobiegł szukać syna. W jednostce, od przełożonego dowiedział się, że syn nie żyje.

- Poszedłem spytać dowódcy, a ten zaczął krzyczeć, że to jakieś bzdury, że mam się wynosić – mówi pan Tadeusz. – Młody był, gówniarz, to się postawiłem. W końcu gdzieś zadzwonił, przyszedł i powiedział, że Stasiu zginął.

Ojciec bojąc się, co stanie się z ciałem syna ruszył do szpitala wojskowego przy Piotra Skargi. Nie chciano go wpuścić do środka. Ale nie było to konieczne. Ciało Staszka nadal leżało w sanitarce przed szpitalem. Tam znalazł je ojciec. Miał zmasakrowaną twarz, rozszarpane czoło.

- Jak go wrzucili tak leżał całą noc i pół dnia – nie kryje rozgoryczenia pani Bożena. – Jak pies.

Przykryła mu czoło białą chustką

- Gdybym wtedy nie poszedł, nie znalazł, to nie wiadomo, co by z nim zrobili – denerwuje się ojciec. – Pewnie zakopaliby go gdzieś w nocy, jak innych i powiedzieli, że uciekł albo wyjechał za granicę.

Pan Tadeusz dobrze wie, jak było z innymi zabitymi w tych dniach. W pospiesznych nocnych pochówkach mogli uczestniczyć jedynie rodzice. Zwłoki były grzebane, jak je znaleziono. Ale Stanisław miał prawdziwy pogrzeb – w dzień wigilii, 24 grudnia. Formalności załatwiało wojsko. Prokuratura dała pozwolenie. Matka wybrała trumnę. Rodzice chcieli pochować syna w garniturze – nowy, niedawno sobie kupił na specjalne okazje. Ulegli jednak prośbom dowódcy i ubrali Stasia w mundur. Ciało trafiło prosto do kaplicy. Stocznia obiecała dać autokar dla ludzi, ale się w ostatniej chwili wycofała. A przecież tramwaje i autobusy nie jeździły. To na cmentarz każdy szedł jak mógł.

W ostatniej drodze Stanisławowi, oprócz rodziny, towarzyszyło kilkudziesięciu ministrantów, stoczniowcy, żołnierze. W kaplicy okazało się, że trumna z ciałem jest zabita gwoździami.

- Tata sam ją rozkręcił i otworzył – mówi pani Bożena. - Stasiu miał rozerwane czoło i twarz wymazaną na czarno. Mama przykryła ją białą chusteczką.

Nie chciał strzelać?

Śmierć Stanisława Nadratowskiego była jedyną, w sprawie której prokuratura wszczęła śledztwo. Jednak już w meldunku przesłanym 20 grudnia przez dowódcę pomorskiego okręgu wojskowego do sztabu generalnego czytamy: „W dniu wczorajszym o godz. 21.30 na terenie Szczecina znaleziono martwego żołnierza z 16. brozp., szer. Stanisława Nadratowskiego, wcielonego do wojska jesienią 1970 r. Według wstępnych dochodzeń WSW i prokuratury stwierdzono, że żołnierz ten będąc na ochronie obiektu (poczta główna) oddalił się i popełnił samobójstwo, oddając strzał z kbk AK w głowę. Przed wcieleniem do wojska był pracownikiem Stoczni im. A. Warskiego”.

Miesiąc później Wojskowa Prokuratura Garnizonowa w Szczecinie umorzyła śledztwo z powodu „niestwierdzenia czynu przestępnego”. Z uzasadnienia dowiadujemy się, że „ przyjąć należy, iż śmierć szeregowego Nadratowskiego jest wynikiem nieszczęśliwego wypadku przy wykonywaniu obowiązków służbowych”. Według tej wersji szeregowy miał wraz z dwoma kolegami oddalić się „na stronę”, na pobliskie boisko. Jego dwaj towarzysze wrócili po chwili. Nadratowski natomiast oddzielił się od nich i poszedł dalej. Kiedy długo nie wracał, rozpoczęto poszukiwania. Zwłoki żołnierza znaleziono ok. godz. 23 na boisku przy ulicy Kaszubskiej. Zdaniem prokuratury „szer. Nadratowski będąc znużonym kilkudniową służbą, po wejściu na boisko dla większego bezpieczeństwa przeładował broń, wprowadzając nabój do komory nabojowej. Z kolei zapomniawszy o załadowaniu broni dla chwilowego odpoczynku i podobnie jak poprzednio (…) oparł się głową o lufę broni. W tym czasie będąc bardzo znużonym i sennym nieuważnie nacisnął na spust, w wyniku czego padły godzące w jego głowę strzały”.

Rodzina Stanisława nie wierzy w żadną z tych wersji.

- Został zabity przez milicję – mówi pani Bożena. – Zrobili to, bo odmówił wykonania rozkazu. Nie chciał strzelać do ludzi. Wiedzieli, że jest stoczniowcem, katolikiem. Mówił to głośno, chociaż wszyscy go ostrzegali. To go wzięli i strzelili mu w głowę.

Chodzi o prawdę

Nazwisko Stanisława Nadratowskiego jest oficjalnie wymieniane wśród ofiar szczecińskiego Grudnia 70. Jest to oczywiste również dla członków Stowarzyszenia Grudzień 70/Styczeń 71, wbrew historykom, którzy przychylają się raczej do wersji mówiącej o samobójstwie.

- Został zabity – tak mówi rodzina i dla nas tak było – mówi jedna z osób rannych podczas grudniowych zajść.

- Nadratowski jest ofiarą wydarzeń grudniowych – mówi Bogdan Trzos, przewodniczący stowarzyszenia. – Nawet jeśli teraz ktoś udowodniłby, że to rzeczywiście było samobójstwo – to bez znaczenia. Oznaczałoby tylko, że może był słabszy psychicznie, ale na pewno nie chciał brać udziału w tej masakrze. Nadal pozostaje ofiarą tamtych wydarzeń.

Rodzina Stanisława nadal nie przestaje wierzyć, że może dotrzeć do prawdy. - Przez lata wszędzie zamykali przed nami drzwi, straszyli rodziców, nachodzili – wspomina pani Bożena.

- Rodzice chcieli dotrzeć do żołnierzy, którzy wtedy służyli z bratem, ale ich wywieźli. Mam nadzieję, że teraz uda nam się dotrzeć do dokumentów, które ujawnią prawdę.

Paulina Łątka
Fot. Jakub Jurcan
Podpis pod zdjęcie 1. 
Bożena Żwirblińska, z domu Nadratowska opowiada uczniom ZSBO o śmierci swojego brata, Stanisława. Obok siedzi jej ojciec, Tadeusz Nadratowski. Mimo upływu lat nie może się pogodzić ze śmiercią syna, nie jest w stanie o tym mówić. Wspomnienia ciągle bardzo bolą i ściskają za gardło.

Podpis pod zdjęcie 2.
  Stanisław miał prawdziwy pogrzeb – w dzień wigilii, 24 grudnia. Formalności załatwiało wojsko. Prokuratura dała pozwolenie. Matka wybrała trumnę.

Podpis pod zdjęcie 3.
Stanisław skończył zasadniczą szkołę budowy okrętów. Pracował w Stoczni, tam gdzie jego ojciec i większość członków rodziny. Był bardzo wierzący. Razem z braćmi przez lata służył do mszy w kościele pw. św. Stanisława Kostki na Grabowie.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto