Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. #Temat z okładki: Wszystko, co kocham... [zdjęcia]

MM Trendy
MM Trendy
Radzimir Dębski: Wszystko, co kocham w Szczecinie
Radzimir Dębski: Wszystko, co kocham w Szczecinie Foto: Tomek Mąkolski / MAKATA
- Szczecin jest o krok, żeby stać się Brooklynem - stylowym, loftowym, dynamicznym miejscem spotkań. Może być stolicą kultury - mówi Radzimir Dębski, muzyk, kompozytor i dyrygent. - Kamienice trzeba zrobić w środku, dla ludzi, którzy tam mieszkają, ale na zewnątrz tylko umyć, zdjąć reklamę kebaba i podświetlić.

Tekst: Małgorzata Klimczak / Foto: Tomek Mąkolski / MAKATA

- Kilka tygodni temu wymyślił Pan spontanicznie happening w filharmonii w Szczecinie i zaprosił wszystkich szczecinian. Przyszły tłumy i...
- Byłem pozytywnie zszokowany. Pomysł zrodził się z powodu tego miejsca, bo nowa filharmonia zasługuje, żeby takie tłumy były tu codziennie. A Szczecin zasługuje na to, żeby świat dowiedział się o tym, co się tutaj dzieje. Przez dwa tygodnie miałem tu dwa koncerty. Były wspaniałe, bilety rozeszły się w sekundę. Ludzie byli głodni muzyki i musieliśmy coś zrobić dla tych, którym nie udało się zdobyć biletów. Najbardziej chciałem ściągnąć do filharmonii tych, którzy do niej nie chodzili. Stworzyć okazję, żeby ludzie mogli tu zajrzeć - bez biletu, marynarki, czasu i zobowiązania. Frekwencja mnie zszokowała. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co działo się na zewnątrz. Dopiero kilka godzin po wszystkim zobaczyłem zdjęcia tej kolejki. Myślałem, że przez zarwane noce widzę podwójnie.

- Dostał Pan zamówienie na utwór specjalnie na inaugurację filharmonii. Co to dla Pana, jako szczecinianina, znaczy?
- Ogromny zaszczyt. Najważniejsze zamówienie i najważniejszy koncert. Trochę trudno mi wytłumaczyć to uczucie. Musiałbym odtworzyć schizofrenię w mojej głowie, ale spróbuję. Najpierw kocham piękno, sztukę, estetykę, faktury, kształty, nowoczesną architekturę. Potem dowiaduję się, że powstaje w Polsce coś niesamowitego - i gdzie? W moim mieście! Tym, w którym się urodziłem! Jeszcze później, że ta świątynia będzie świątynią… muzyki! Wtedy myślę: ej, przecież ja jestem muzykiem! Już na tym etapie nie mogłem uwierzyć, więc ciężko będzie mi opisać moment, w którym dowiedziałem się od dyrektor tej świątyni - pani Doroty Serwy - że mogę być częścią historycznego otwarcia. Kumulacja Zyliard!

- Oprócz inauguracji, dostał Pan drugą propozycję koncertu i zamówienie kompozycji, która miała przyciągnąć do filharmonii młodego słuchacza.
- Tak, to był utwór, który przede wszystkim grali młodzi ludzie – International Lutosławski Youth Orchestra. Chcieliśmy by był mieszanką światów, wykorzystaliśmy w nim wiele instrumentów etnicznych, elektronikę i wizualizacje, wciągając nowego słuchacza w nowe kolory - wizualne i dźwiękowe. Ten drugi koncert był przeżyciem również dla mnie, bo tym razem nie dyrygowałem orkiestrą, jak podczas pierwszego koncertu, przez co zupełnie inaczej go przeżyłem. Przebywanie na scenie jest dla mnie rodzajem naturalnego haju, z którego najczęściej nie wszystko się pamięta. Przebywanie wśród publiczności i słuchanie swojego utworu było kompletnie inne. Widziałem też z bliska reakcje, a to, że ludzie tak fantastycznie reagowali, było dla mnie tak miłe, że aż mi było głupio.

- Bardzo Pan szanuje swoich odbiorców.
- Odbiorca jest ważniejszy od nas. Każdy artysta, który chce zabrać głos, powinien bardzo długo zastanawiać się czy ma coś do powiedzenia. I czy ma coś do zaoferowania temu, kogo prosi o słuchanie.

- Pan jest tutaj, w Szczecinie, bardzo lubiany i dobrze przyjmowany. Czuje Pan tę sympatię?
- Chyba zdaję sobie sprawę, że to nie jest do końca normalne (śmiech). Ale oczywiście też najlepsze na świecie.

- Może to dlatego, że Pan też mówi ciepło o Szczecinie.
- Bo Szczecin będzie dla mnie idylliczny światem, na który patrzyłem oczami dziecka. Każdy z nas ma te magiczne wspomnienia beztroski i dla mnie to jest właśnie Szczecin. Najważniejszym miejscem był Park Kasprowicza. Mieszkaliśmy obok, uczyli mnie tam chodzić, jeździć na rowerze, podejrzewam, że ciągle noszę w łokciach i kolanach tamten żwir.

- Ma Pan wciąż kontakt z kolegami z dzieciństwa?
- Teraz, w czasie, który tu spędziłem z okazji koncertów, poznałem mnóstwo nowych, świetnych ludzi, ale trzon z dzieciństwa cały czas się trzyma. Mieszkają tu moi bracia. Ale Szczecin jest ze mną wszędzie. Mój profesor na kompozycji na UMFC - Zbigniew Bagiński - urodzony w Szczecinie, Manu (Alban Juarez - przyp. red.) - perkusista, z którym najwięcej gram - szczecinianin. Nawet ostatnie kilka miesięcy w Los Angeles - cały mundial obejrzałem z kumplem ze Szczecina, który przyjechał studiować.

- Wychował się Pan w rodzinie artystycznej. Zajmowanie się muzyką było czymś oczywistym?
- Z jednej strony na tyle oczywistym, że nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Z drugiej strony z czworga dzieci moich rodziców, tylko ja zajmuję się muzyką. Chociaż miałem swój bunt i bycie muzykiem zawdzięczam okresowi, kiedy miałem kilkanaście lat, w którym zrezygnowałem ze szkoły muzycznej i dwa, trzy lata uczyłem się sam. Bez rodziców, nauczycieli i podręczników.

- Powszechne są opinie, że polskie szkolnictwo artystyczne zniechęca do nauki. Studiował Pan kompozycję zarówno na Akademii Muzycznej w Warszawie, jak i University of California w Los Angeles. Widać różnice w podejściu?
- Studiowanie kompozycji to indywidualny tok nauczania. W Stanach wszystko jest praktyczne, u nas jest teoretyczne. W Polsce, pisząc własne utwory na kierunku kompozycja, pisze się do szuflady, a wykonania trzeba zorganizować samemu. Można przejść przez studia nie słysząc żadnego ze swoich utworów. W Stanach mieliśmy zajęcia z muzykami. Na jednych zajęciach pisaliśmy fragmenty utworów, na drugich mieliśmy ich wykonania. Dla mnie najważniejsze w pisaniu jest to, że wyobrażam sobie tych, którzy słuchają mojej muzyki. Pisanie do szuflady nie jest emocjonalne. Może być bardzo intelektualne, możemy tworzyć przeróżne rzeczy, ale nie ma odpowiedzialności przed słuchaczem.

- Dla Pana najważniejsza w muzyce jest przyjemność z grania?
- To jest coś, co jesteśmy w stanie szybko zmienić, a czego w polskim szkolnictwie w ogóle nie ma. Być może dlatego też chciałem zrobić ten happening. My, muzycy muzykujemy, a ludzie mogą wejść i wyjść. Graliśmy galowy koncert w majestatycznej, pięknej złotej sali koncertowej, ale możemy też zagrać w codziennych ciuchach, nawet w holu, który - a propos - idealnie się do koncertów nadaje i nie jest to przypadek. Ludzie dla ludzi. Jeżeli dla kogoś to będzie początek drogi do filharmonii i pomyśli, że jeszcze kiedyś tu wpadnie, to jest dla mnie największa wartość i warto było nie spać kilka nocy.

- Ale wielu szczecinian mówi negatywnie o tym budynku.
- Oj, wiadomo! Ludzie którzy na wszystko mówią „nie” albo „ble” są naszym krajobrazem, który wynika z ciemności poprzedniego systemu. Jeżeli ktoś tu wchodzi i nic nie czuje, to NIE znaczy, że jest złym człowiekiem. Może po prostu w ogóle nic nie czuje i trzeba go zarazić. I wtedy wchodzimy my, cali na biało. Zna Pani ten dowcip? (śmiech)

- Muzycznie zawsze chodzi Pan własnymi ścieżkami, nie próbuje iść na łatwiznę. To trudna droga?
- Haszcze są trudniejsze od utartych ścieżek. Bo tutaj nie ma struktury, nie ma planów, często nie wiemy dokąd zmierzamy. Bardzo łatwo się w takiej otwartości pogubić. Naturą ludzką jest chcieć czegoś, czego nie mamy. Ci, którzy pracują w biurach czy w jednym miejscu, marzą o tym, żeby się wyrwać. I odwrotnie. Ja czasami zastanawiam się czy nie byłbym zdrowszy i spokojniejszy, gdybym wiedział dokąd idę. Wydaje mi się, że podobałaby mi się jakaś organizacja czasu 9 - 17, w której wiedziałbym co będę robił. A tak nie mam. Cały czas muszę się pakować, czego nienawidzę. Cały czas muszę gdzieś jechać, a ja wolę po prostu być na miejscu. Kiedy przyjechałem do Szczecina, chciałem już tu zostać. Myślę, że najważniejsze jest to, żeby cieszyć się z tego, co mamy. Skoncentrować się na plusach.

- Skoro mówimy o plusach, to proszę powiedzieć, co w Pana życiu zmieniła Beyonce?
- Dała mi walidację! Z wyższej instancji tego co robię, że jest sens. Zanim mnie „odkryła”, pracowałem już 10 lat, m.in. w filmie, telewizji. Wyrosłem na presji i ciągle musiałem udowadniać, że jestem dobry. Jednocześnie zawsze chciałem robić swoją muzykę. Nie w czyimś stylu, tylko w swoim. W konkursie, w którym wziąłem udział, było ok. 3000 prac. Mnóstwo świetnych, rasowych produkcji, ale wybrali moją. Nie dlatego, że była lepsza, tylko że była inna, bo zrobiłem coś dziwnego. Po swojemu. Trzeba robić to, co się czuje, dla siebie i na nic się nie nastawiać. I nie myśleć tylko o lokalnym rynku, ale najszerzej jak się da. Taką możliwość daje nam dzisiaj internet. Tak jest też z teledyskiem z naszego happeningu. Równie dobrze może zadziałać mocniej gdzieś poza Polską niż tutaj.

- Kiedy będzie można go zobaczyć?
- Powinien już być, kiedy Państwo będziecie czytać te słowa.

- Jest Pan bardzo zajęty, ciągle w podróży. A czas na odpoczynek?
- Po happeningu w filharmonii wieczorem usiadłem w pokoju i nagle się okazało, że dzisiaj już nie mam nic do zrobienia. Adrenalina zeszła i zacząłem zastanawiać się co mam ze sobą zrobić.

- Ale ma Pan pasję, która wyzwala dużo adrenaliny. Mówię o szybkich samochodach.
- Samochód i motor to jedyne miejsca, w których się wyłączam i koncentruję na jednej rzeczy. Jak komponuję, to mogę podjąć milion decyzji w każdym takcie, rozpisać to na różne sposoby. Jak się ścigam po torze, to nie ma czasu na takie decyzje, bo nie ma wątpliwości co trzeba zrobić. Wszystko jest jasne od początku i trzeba się tylko skupić na tym, żeby to wykonać. To jest tak silna koncentracja na zadaniu, że wpadam w trans i nie mam w głowie żadnego słowa, ani dźwięku. Taki sen.

- I to daje szczęście?
- Wtedy odpoczywam.

- A na emeryturę wybiera się Pan do Szczecina. Jakiś domek nad jeziorem Głębokie...
- Bo ja to ciągle powtarzam, za każdym razem kiedy tu przyjeżdżam. Myślę sobie, że fajnie byłoby tu wrócić, zbudować studio i zostać. Nigdzie już nie ma tych starych kamienic. Wszędzie odmalowali je tanią farbą na kretyński, żółty kolor. Bezpowrotnie zabrali historię. Niesamowite chodniki pozamieniali na wieśniacką kostkę. A tutaj ciągle tyle tego jest! To od Was zależy, co się z tym wszystkim stanie. Argument, że odrestaurowywanie to picowanie starego na nowe, jest głupkowaty. To jakby się wstydzić ich wieku, zamiast być dumnym! Te kamienice trzeba zrobić w środku, dla ludzi którzy tam mieszkają, ale na zewnątrz tylko umyć, zdjąć reklamę kebaba, i podświetlić. Szczecin jest o krok, żeby stać się Brooklynem: stylowym, loftowym, być stolicą kultury, dynamicznym miejscem spotkań. Tylko do tego trzeba odwagi. Takiej jaką ma Filharmonia. Pójdźmy za nią, niech toruje nam drogę! Ratatatam!!!

Radzimir Dębski

jest synem szczecinianki Anny Jurksztowicz i Krzesimira Dębskiego. Na koncie ma ponad 20 utworów poważnych, symfonicznych i kameralnych. Komponuje muzykę do filmów i seriali telewizyjnych, m.in. „Ranczo”. Tworzy również muzykę teatralną i ilustracyjną. W 2010 r. debiutował jako wokalista - jego duet „Rozplątani“ z Małgorzatą Kożuchowską znalazł się na płycie „2011. Muzyka z Serca” towarzyszącej kalendarzowi „Dżentelmeni“ i skupiającej duety czołowych polskich muzyków i aktorów. Pod pseudonimem Jimek wygrał międzynarodowy konkurs na remiks utworu „End of Time” Beyoncé. Piosenkarka wybrała jego wersję spośród 3 tys. propozycji nadesłanych z całego świata. Beyoncé sama do niego zadzwoniła, by pogratulować sukcesu.


Zobacz, gdzie znajdziesz nasz bezpłatny magazyn »


[Czytaj również on-line:

MM Trendy. Szczecin | Styl | Moda | Kultura. Serwis »](http://www.mmszczecin.pl/trendy)


emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto