Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. #Rozmowa miesiąca: W Szczecinie spełniam marzenie

MM Trendy
MM Trendy
Marek Niedźwiecki
Marek Niedźwiecki Dariusz Kawka
Marek Niedźwiecki, dziennikarz muzyczny radiowej Trójki, twórca Listy Przebojów Programu III zdradza nam, jak brzmi jego „drugie i trzecie imię”. Rozmawiamy także o jazzie, Australii, podróżach i powodach jego najbliższej wizyty w naszym mieście.

Autor: Małgorzata Klimczak / Foto: Dariusz Kawka / Archiwum prywatne

- 5 sierpnia przyjeżdża Pan do Szczecina na specjalne wydanie Markomanii i koncert Kari Bremnes w ramach projektu „Jazzmania z Nordea”. To miłość do muzyki i podróży przywiodą Pana tutaj?
- Sylwester Ostrowski ze Szecińskiej Orkiestry Jazzowej zaprosił na koncert kogoś, kogo ja sam chciałbym zaprosić. Odkąd kilkanaście lat temu spotkałem się z Kari Bremnes, marzyłem, żeby taki koncert się odbył. A fakt, że to wydarzenie może się odbyć dla słuchaczy, którzy są świadomi swojego wyboru, to najlepsze co mogło się zdarzyć. Bilety rozdaję w swoich audycjach na antenie Trójki i zainteresowanie przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Piszą do mnie ludzie, którzy dokładnie wiedzą co to za artystka i cenią ją.

- Co wyjątkowego jest w Kari Bremnes?
- Podczas jej pierwszego pobytu w Polsce, w roku 2001, promotorzy koncertu poprosili mnie, żebym zrobił z nią wywiad i wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Od tamtej pory jestem jej fanem. Kiedy Sylwester zapytał mnie, kto mógłby być artystą, którego chciałbym zaprosić, pierwsze nazwisko to była Melody Gardot, ale ona występowała w Warszawie i w Gdańsku, więc drugie nazwisko, które mi przyszło do głowy to Kari Bremnes. Pomyślałem jednak, że to marzenie ściętej głowy. Ale okazało się, że Sylwester stanął na głowie i ten koncert będzie. To będzie naprawdę duże wydarzenie.

- Czyli Sylwester Ostrowski spełnił pana marzenie?
- Można powiedzieć, że tak.

- W jaki sposób zaczęliście się przyjaźnić?
- Sylwester kilkakrotnie starał się nawiązać z nami współpracę. Zakolegował się z Zosią Sylwin od naszych trójkowych koncertów. Jak już przyjechał i przywiózł swoje płyty, posłuchałem i stwierdziłem, że robi kawał dobrej roboty. Sam też koncertował w naszym radiu, w studiu im. Agnieszki Osieckiej, ale to jest pierwszy projekt, który robimy razem. Wiem, że szykuje także koncert Anny Marii Jopek w Szczecinie. Nasz projekt to pierwszy krok do tego, żebym częściej zaczął przyjeżdżać do Szczecina. Po raz pierwszy przyjechałem tu 20 lat temu poprowadzić koncert z gwiazdami lat 70., takimi jak Suzie Quarto, Smokie.

- Na stadionie Pogoni?
- Tak. Byłem wtedy tuż po powrocie z USA, gdzie słuchałem Harry Cornicka jr czy The Cure i tutaj nagle wpadłem w pętlę czasu, bo zobaczyłem wykonawców sprzed wielu lat. Nie wszyscy dali radę na scenie, ale przeżycie było niesamowite. Potem bardzo dłougo nie pojawiałem się w Szczecinie, ale teraz wracam.

- Ale przecież sporo jeździ Pan po Polsce.
-Tak, ale spotykam się głównie ze słuchaczami czy czytelnikami, bo wydałem książkę „Nie wierzę w życie pozaradiowe”. Jest duże ciśnienie, żebym napisał następną, ale ja się do tego specjalnie nie garnę. To nie jest moje środowisko. Dobrze czuję się tylko w radiu. Jeśli jest potrzeba, żeby spotkać się ze słuchaczami czy czytelnikami książek o muzyce, to ja bardzo chętnie. Na nieszczęście Szczecin jest na końcu Polski, ale teraz wiele się zmieniło i to już nie jest tak daleko, jak kiedyś.

- Nie garnie się Pan do pisania, ale jest przezcież blog Marka Niedźwiedzkiego.
- To jest taki trochę pamiętnik. Zacząłem go pisać, kiedy straciłem radio i przez moment byłem „bezradiowy”. Pomyślałem, że to jest pomysł, by przytrzymać słuchaczy przy stronie internetowej i to trwa już sześć lat. To było kiedy odszedłem z Trójki, a jeszcze nie byłem w Złotych Przebojach. Pojechałem do Australii i pomyślałem, że mogę się pochwalić, że jestem w fajnych miejscach. Potem weszło mi w krew. To jest fajne, ale duże wyzwanie. Żeby pisać trzy razy w tygodniu, trzeba to lubić. Mam trochę zdjęć, którymi mogę się pochwalić, a do tego ciągle wyjeżdżam do Australii albo na Korsykę i dochodzą nowe. To mnie dopinguje, żeby pisać. Poza tym od 1975 roku piszę co tydzień swoją prywatną listę przebojów. Taka zabawa. Natomiast książka to jest duże wyzwanie. Nie jestem autorem, mam styl wypowiedzi raczej skrótowy. Dla mnie napisać 200 stron to jest dużo. Zamówienia dotyczą Australii. Pierwsza książka też miała być o Australii, dlatego dałem się namówić. Kiedy zacząłem wysyłać pierwsze teksty, wydawca powiedział: panie Marku, Australia poczeka, a napisze pan o sobie, bo to ciekawsze. Australia jest gdzieś w tyle mojej głowy. Jest naprawdę piękna. Zdaję sobie sprawę, że 90 procent naszego społeczeństwa nigdy do Australii nie poleci, więc jeśli mogę się innymi podzielić wrażeniami, to chętnie.

- Dlaczego to dla Pana taki wyjątkowy kraj?
- Przypadkiem. Tak jak wszystko w moim życiu, przypadkiem. Poleciałem tam pierwszy raz w styczniu 1995 roku i od tej pory byłem tam 11 razy. Spędziłem tam w sumie rok, bo tam się lata na 4-6 tygodni. Na mniej nie ma sensu. Pierwszy wyjazd był przypadkiem, ponieważ wyjechała tam koleżanka z Trójki i zaprosiła mnie na miesiąc. Powiedziała: będziesz w czterech miastach - Perth, Adelajdzie, Melbourne i Sydney i w każdym z nich będziesz mieszkał u jakiejś rodziny. My ci opłacimy samolot, a w zamian za to zrobisz spotkania z Polonią. To był jeszcze czas przedinternetowy, Australia była na końcu świata i ja byłem takim kawałkiem Polski, który do nich przyleciał. Większość to byli emigranci z wczesnych lat 80. Wiedzieli kim jestem, wiedzieli o Liście Przebojów, więc było sentymentalnie. Chciałem grać dla nich piosenki, a oni mówili do mnie: niech pan nie gra, niech pan mówi co słychać. No i wpadłem. Tak mi się spodobało, poznałem takich ludzi, że oni mi potem pisali, że jadą na wakacje na Tasmanię czy do Nowej Zelandii i ja załapywałem się z nimi. Dolatywałem i jechaliśmy razem. Jest jeszcze parę rzeczy, których tam nie widziałem, ale ikony przyrody i natury widziałem i sfotografowałem.

- Robi Pan mnóstwo rzeczy w radiu, ale jest kojarzony głównie z Listą Przebojów Programu III. Czym on dla Pana jest?
- Kulą u nogi. Ale tak poważnie jest moim drugim imieniem. To jest tak, jak z zespołami, które się rozpadają, ale nazwa zostaje i nie można się z nią rozstać. Nie mogę się rozstać z Listą. Już powinienem to zrobić, bo większość muzyki to już nie są moje klimaty. Słuchacze wybierają, nie ja. Czasami im sugeruję coś fajnego, ale to na ogół nie załapuje się nawet do poczekalni. Ale Lista jest audycją usługową, którą robię od ponad 30 lat i robię ją nadal z radością. To nie jest tak, że przychodzę w piątek do radia i myślę sobie: jeszcze trzy godziny muszę tu siedzieć. To jest tak, że zaczyna się Lista, słyszę singiel „The Look of Love” ABC i czuję się tak, jakbym napił się kawy albo mocnej herbaty. Te trzy godziny mijają jak jedna chwila. Wymyśliłem tę Listę, jestem jej autorem. Nie pracowałem jeszcze wtedy w Trójce, przyszedłem tutaj na kontrakt. Andrzej Turski, który był szefem w 1982 roku, powiedział: jest do zrobienia lista przebojów, a to co będzie się w niej działo, ty musisz wymyślić. Wymyśliłem. Była pierwsza dwudziestka, poczekalnia. Zrobiłem już to, co powinienem był zrobić. Lista jest fantastyczną przygodą. Prowadziłem ją z Sydney, z wielu miejsc w Polsce, ale przede wszystkim ze studia na Myśliwieckiej. Te wszystkie wyjazdy są po to, żeby słuchacze mogli zobaczyć, jak to wygląda i jak to się dzieje na antenie. Ponad 1640 wydań, z czego ja poprowadziłem 1200. Teraz to powinien robić młody człowiek, pełen energii.

- Zaczynał Pan w latach 80., kiedy była cenzura i różne rzeczy trzeba było przemycać na antenie. Pamięta Pan coś szczególnego?
- Powiedziałbym, że zaczynałem w koszmarnych czasach. To był jednak stan wojenny i wiele osób mnie pytało czy nie czuję się kolaborantem reżimowym. Miałem wtedy 28 lat i to był dla mnie ostatni dzwonek. Nie zastanawiałem się. Patrzyłem, że tu pracuje Kaczkowski, Mann, Monika Olejnik. Wskoczyłem do tego pociągu i nigdy nie żałowałem. A jeśli chodzi o ciekawe czasy, to my niewiele robiliśmy, bo dostawaliśmy gotowy produkt, płytę nagraną przez jakiś zespół w studiu radiowym. To oni mieli problem, żeby to nagrać i wtedy cenzura ingerowała, natomiast u nas już nie. Ja wprawdzie chodziłem z okładką płyty do pani cenzorki, która siedziała na piętrze, ale głównie rozmawialiśmy o Indiach, a nie o audycji, bo ona widziała tytuł Lista Przebojów i wpisywała to w ciemno. Zdarzały się różne wpadki. Historia z Maanamem, kiedy miałem na Liście trzy piosenki Maanamu i dostałem telefon, że nie gramy Maanamu, bo nie chcieli wystąpić dla przyjaciół ze Związku Radzieckiego w Sali Kongresowej. Wyciąłem werble z „To tylko tango” i kiedy był Maanam, dawałem sygnał, żeby puścić te werble. A słuchacze zorientowali się, że coś się stało. Była sytuacja z Lady Pank, że piosenka „Mniej niż zero” jest o Przemyku, ale przecież to nie ja miałem się tłumaczyć, tylko autorzy. Dotarłem w 1989 roku do materiału Służby Bezpieczeństwa, gdzie było napisane „spowodować metodami operacyjnymi, żeby piosenka spadła z listy”. Dziennikarz napisał: i spadła. A ja powiedziałem na antenie, że to normalne, że w końcu spadła, bo żadna piosenka nie była 30. lat na Liście. Spadała w naturalny sposób.

- Muzycy przynosili płyty, wielu z nich zadebiutowało na antenie dzięki Panu. W pewnym sensie decydował Pan o losie tych ludzi.
- Chyba umarłbym ze stresu, gdybym myślał o tym w taki sposób. Nigdy nie czułem się ważnym panem od muzyki, kimś kto może wylansować albo przekreślić. Robiliśmy to zespołowo. Autorskie audycje są inne i sam decyduję, co w nich gram. Jeżeli kogoś wyróżniam, to jest to moja sprawa. Nieskromnie powiem, że udało się parę rzeczy zrobić przez ponad 30 lat pracy. Nigdy nie lansowałem kogoś, co do kogo nie miałem przekonania. To tak jak z Kari Bremnes. Gdyby ona mi się nie podobała, nie byłoby całej tej historii. Pamiętam wielu artystów, którzy teraz są wielkimi gwiazdami, jak tu przychodzili i trzęsącymi się dłońmi pokazywali swoje nagrania na taśmach czy kasetach.

- Potrafił Pan powiedzieć komuś, że go nie puści na antenie?
- Tak. Wojtek Waglewski przyszedł do mnie kiedyś z nową płytą VooVoo i ja mówię, że nagrał dobrą płytę. A on mówi do mnie: wiesz co Marek, nie wierzę ci, bo ty wszystkim to mówisz. Ja mówię: Wojtek, ja to mówię tylko tym, których zapraszam. Nie zapraszam kogoś tylko po to, żeby mu powiedzieć: wie pan co, nagrał pan płytę do bani. Czyli wszyscy, którzy się pojawiają w moich audycjach, na moje zaproszenie, usłyszą komplementy. Raz miałem naciski, żeby grać utwór „Polka Idolka”. Wiadomo jakie to były czasy. Wszedł na Listę, ale słuchacze tego nie zaakceptowali.

- Ma Pan poczucie, że kształtował gust muzyczny słuchaczy?
- Teraz mam takie sygnały, ale wtedy nie miałem takiego poczucia. Nigdy nie mówiłem: dzień dobry, witam was, będziecie teraz słuchali najlepszej muzyki. Jestem szczęściarzem, bo ludzie wybierali moje audycje, czyli wybierali mój gust muzyczny. Kupowałem tylko te płyty, które mi się podobały, a przez wiele lat mojej pracy radio było takie, jak gust muzyczny jego prezenterów. To były prywatne płyty Kaczkowskiego, Manna, Niedźwieckiego. Grałem tylko to, co miałem w swojej kolekcji, a to się przełożyło na gust słuchaczy. Kolekcja Smooth Jazz Cafe sprzedała się w kilkunastu tysiącach egzemplarzy, a to znaczy, że ja tych ludzi namówiłem do słuchania jazzu. Mówiło się, że jazz to bardzo długie, trudne i niezrozumiałe utwory, a to nieprawda. Można znaleźć w tej muzyce wiele fajnych rzeczy.

- Jazz był od początku w Pana życiu?
- Nie, na początku też się bałem jazzu. Jak zaczynałem pracować w Trójce, nie miałem możliwości, żeby się bawić w jazz, bo tutaj pracowali najlepsi dziennikarze jazzowi. W 1991 poleciałem do Ameryki i tam usłyszałem stację, która gra smooth jazz. Okazało się, że można połączyć Basię z Patem Methenym, ale też z delikatniejszymi klimatami Milesa Davisa. I nagle to, co nie wydawało się jazzem, można przedstawić jako smooth jazz. Teraz bardzo chętnie i często sięgam po muzykę jazzową.

- Smooth Jazz Cafe to pana trzecie imię?
- Tak. Czy jeszcze coś wymyśliłem? Robię Tonację Trójki, Zapraszamy do Trójki, kiedyś czytałem wiersze Poświatowskiej. Sporo tych rzeczy udało się zrobić w Trójce.

- Powiedział Pan kiedyś, że najgorzej robić rzeczy, które nie są ludziom potrzebne. Miał Pan kiedykolwiek taki moment w życiu, że wydawało się Panu, że robi rzeczy niepotrzebne?
- Nie. Nawet jak dostałem propozycję, żeby robić w Trójce Chillout Cafe, to się tym również bawiłem i też wyszły dwie składanki. Nigdy nie byłem zmuszany do robienia czegoś na co nie miałem ochoty.

- Powie Pan parę słów od siebie szczecinianom?
- Mieszkacie w pięknym mieście i od tej pory zamierzam odwiedzać was częściej.


>>> Zobacz, gdzie znajdziesz nasz bezpłatny magazyn »


[Czytaj również on-line:

MM Trendy. Szczecin | Styl | Moda | Kultura. Serwis »](http://www.mmszczecin.pl/trendy)


od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto