Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. #Rozmowa miesiąca: Trochę nieśmiałości we mnie zostało

MM Trendy
MM Trendy
TVN / Bartosz Krupa / East News
W Szczecinie przeżyłem wyjątkowe lata: najpierw beztroskie zabawy na Pomorzanach, potem czas spędzony w LO nr 1 i pierwszą miłość do smukłonogiej koszykarki z Pogoni Szczecin - specjalnie dla MM Trendy mówi aktor Wojciech Wysocki.

AUTOR: Małgorzata Klimczak
Foto: TVN / East News / Wojciech Olszanka / Radek Orzeł / Bartosz Krupa / Emilia Gowin

- Dziś widzowie kojarzą pana głównie z seriali „Ranczo” i „Na Wspólnej”, gdzie gra pan mężczyzn sympatycznych, ale dosyć łagodnych, żeby nie powiedzieć pantoflarzy. Trudno sobie wyobrazić, że jako kilkuletni chłopiec rzucał się pan na ziemię i histerią przeforsowywał różne swoje pomysły. To prawda?
- Tak. To jedna z form zachowań dziecka, więc wykorzystywałem ten oręż do walki o swoje cele. Byłem histerycznym dzieckiem. Zdarzało mi się położyć na ulicy i piąstkami walić w bruk. Ale ten okres mam już dawno za sobą. Niestety.

- Jako nastolatek też miał pan takie metody, czy już kształtował się w panu dojrzały mężczyzna?
- Dojrzałym mężczyzną długo nie byłem. Jako młody człowiek byłem szalenie nieśmiały. Z wiekiem ta nieśmiałość troszeczkę się schowała, ale coś we mnie pozostało. To widać i w doktorze Wezóle w „Ranczu” i w Jerzym Dudku z „Na Wspólnej”. Przez prawie całe zawodowe życie grywałem postaci mroczne, dramatyczne, inteligentów. Miałem kompleksy, że nie potrafię grac komedii. I jak to często w życiu bywa, moja zawodowa aktywność obróciła się o 180 stopni i ostatnimi czasy grywam głównie w komediach. Mam czego chciałem i teraz chętnie wróciłbym repertuarowo do rzeczy poważniejszych.


W serialu "Na współnej"

- Te mroczne postaci to pana debiut po studiach - Grzegorz w „Con amore”. Nie lubiłam pana w tej roli.
- Tak miało być. To miał być zły bohater, czarny charakter. Wygrałem casting do roli młodego pianisty i zagrałem egoistycznego Grzegorza. Niespecjalnie lubię ten film, ale po przeczytaniu scenariusza wiedziałem, że obejrzy go sporo osób i tak się stało. W Polsce miał ponad milionową widownię. W tym zawodzie trzeba kalkulować co nam się opłaci, a co nie.

- Rola Miauczyńskiego w filmie Koterskiego „Życie wewnętrzne” pana znalazła, czy to pan jej szukał?
- Koterski zobaczył mnie w którymś z filmów, zaprosił na zdjęcia próbne i po zdjęciach zaproponował rolę Miauczyńskiego.

- To była wtedy niszowa produkcja.
- Koterski stał się popularny dopiero po „Dniu świra”. Wcześniej jego filmy były dystrybuowane w paru kopiach. „Dom wariatów” z Markiem Kondratem miał dwie kopie na całą Polskę. „Życie wewnętrzne”, nagradzane wielokrotnie między innymi za moją rolę i Joasi Sienkiewicz, też miało niewiele kopii, ale film miał taki oddźwięk, że o Koterskim zaczęło być głośno.


W serialu "Na współnej"

- Przeciwieństwem niszowych filmów był serial „07 zgłoś się”, w którym zagrał pan jeszcze na studiach. Wiedział pan, w jak popularnej produkcji bierze udział?
- To była epizodyczna rola. Jak się młodemu studentowi szkoły teatralnej proponuje, żeby zagrał i dziekan zwalnia go na trzy dni zdjęciowe, to człowiek bierze taką rzecz.

- Powiedział pan, że był nieśmiały. Wiele osób wybiera aktorstwo jako lek na nieśmiałość, w pana przypadku też tak było?
- Nie wybrałem aktorstwa w sposób bardzo świadomy. W klasie maturalnej długo nie wiedziałem, co będę robił w życiu. Wahałem się pomiędzy dziennikarstwem sportowym, polonistyką. O wyborze zadecydował w pewnej mierze przypadek. Moi rodzice przyjaźnili się z wybitną polską poetką, związaną ze Szczecinem, Joanną Kulmową. Jeździliśmy do niej na pogaduchy z kawą i ciastkami. Któregoś dnia Joanna zapytała mnie: „Słuchaj Wojtek, a co ty chcesz robić w życiu?” Ja mówię, że może bym został dziennikarzem sportowym, a ona na to: „Wiesz co, ty dobrze wyglądasz, dobrze mówisz, spróbuj mi jakiś wiersz powiedzieć”. Powiedziałem wiersz Tuwima „Garbus”. Wiersz się kończy tym, że delikwent wiesza się na krawacie. Byłem wtedy nieszczęśliwie zakochany, w związku z tym bardzo pięknie mi to wychodziło. Ciocia powiedziała, żebym zdawał do szkoły teatralnej.

- Liceum Ogólnokształcące nr 1 w Szczecinie wybrał pan świadomie? Wyróżniało się czymś szczególnym?
- To było liceum z dużymi tradycjami. Mówiło się na to liceum Szczerskiej, bo to była pierwsza dyrektorka. Czy ja wybrałem je świadomie? W młodym wieku mało rzeczy robi się świadomie. Może chwała Bogu, bo potem człowiek całe życie się zastanawia. A wcześniej to jest impuls. Kończyłem „jedynkę”, podstawówkę na Piastów, zaraz obok była „jedynka” liceum. Do dzisiaj z dużym sentymentem wspominam spędzony tam okres. To była nie tylko nauka. To były pierwsze miłości, sport, koszykówka, w którą zacząłem grać w szkole, a potem w Pogoni Szczecin. Na pewno piękny okres w życiu.


W serialu "Na współnej"

- Koszykówka była pana pierwszą miłością. Nie miał pan przekonania, żeby się nią zająć zawodowo?
- Koszykówka i koszykarka. Grałem w koszykówkę przez całe liceum, ale jak już się dostałem do szkoły teatralnej, grywałem tylko amatorsko i długie lata nie miałem z koszykówką większych kontaktów. Aż tu nagle, kilka lat temu prezes koszykarzy Polonii Warszawa, Wojciech Kozak dał mi karnet na mecze i wsiąkłem. Od tego czasu jestem fanatycznym kibicem tej dyscypliny sportu i oczywiście mojej ukochanej Polonii.

- A ta koszykarka?
- A ta koszykarka to była piękna, wysoka, smukłonoga. Niestety, nic z tego nie wyszło, jak to często bywa z pierwszymi wielkimi miłościami. Ale wspomnienia są i niech one zostaną.

- Recytował jej pan wiersze, czy jeszcze wtedy nie?
- Przesyłałem jej takie liściki wierszowane.

- Jakie było pana dzieciństwo w Szczecinie?
- Urodziłem się luksusowo, bo w domu na Krzywoustego, ale tego okresu nie pamiętam, bo kiedy miałem trzy lata rodzice przeprowadzili się na ul. Mieszka I, gdzie mama dostała służbowe mieszkanie z Pomorskiej Akademii Medycznej. Całą podstawówkę mieszkałem na ul. Mieszka I, a później przeprowadziliśmy się trochę dalej, na ul. Powstańców Wielkopolskich. Stamtąd tramwajem nr 4 jeździłem do liceum. To było piękne dzieciństwo. Graliśmy w świniopasa na podwórku, podpalaliśmy trawę na skarpie przy torach, a potem uciekaliśmy przed sokistami. Od pierwszej licealnej zaczęła się koszykówka i to było najważniejsze w tamtym okresie mojego życia, bo specjalnie nauką się nie przejmowałem. Byłem dobry z przedmiotów humanistycznych, więc nauczyciele przedmiotów ścisłych trochę przymykali oko na moje dyletanctwo.

- Wyjechał pan na studia, zagrał w „Con amore”, stał się popularny i gdy wracał pan do Szczecina, to co się działo? Jak wyglądały spotkania ze znajomymi?
- Na początku myślałem, że złapałem Boga za nogi. Wtedy były inne czasy. Teraz za popularnością idą pieniądze, zwykle solidne. Wielkie zainteresowanie mediów. Kiedy zaczynałem pod koniec lat 70., to ludzie mnie rozpoznawali, koleżanki patrzyły na mnie łaskawszym okiem, ale to nie było to, co teraz. Nie zarabialiśmy takich pieniędzy, nie było pism kolorowych, nikt mnie nie fotografował jak się upiłem z kolegami w jakimś klubie studenckim.

- Koledzy nie zazdrościli panu popularności?
- Nie dawali nigdy tego po sobie poznać. Zabierali mnie czasem na dyskoteki do klubu studenckiego. Ponieważ byłem rozpoznawalny, to szedłem na wabia. Dziewczyny chętnie z nami flirtowały. Nigdy nie umiałem takich sytuacji wykorzystać, zawsze mnie to żenowało. Może to były te resztki mojej nieśmiałości.

- Przyjeżdża pan często do Szczecina. Jak pan dzisiaj widzi to miasto?
- Dla mnie Szczecin jest absolutnie jednym z najpiękniejszych polskich miast. Oczywiście sentymenty odgrywają tutaj swoją rolę, ale jak wjeżdżam od strony Trasy Zamkowej, to jest jeden z najpiękniejszych wjazdów. Z widokiem na Zamek, na katedrę św. Jakuba, na Basztę Siedmiu Płaszczy. Całe centrum, gdzie są moje szkoły, to jest piękna przedwojenna architektura i bardzo lubię tam spacerować. Lubię się przejść Wałami Chrobrego. Lubię popatrzeć z Columbusa na Odrę.

- Bardzo wielu szczecinian narzeka, że to miasto jest nudne, brzydkie i nieciekawe.
- To jest tak, że tam się bawią dobrze, gdzie nas nie ma. To jest normalne, że jakbym mieszkał w Szczecinie, to może bym nie widział, że to jest tak piękne miasto. Pewnie wielu młodych ludzi chce uciec ze Szczecina do Warszawy. Ja się zachłysnąłem Warszawą przez pewien czas, ale później mi przeszło. Korzenie szczecińskie są ważne, ale w tej chwili to jest bardziej we wspomnieniach, chociaż ja w Szczecinie dość często bywam. Mam tu najmłodszego brata, więc jest do kogo wracać. Dobrze się czuję jak przyjeżdżam do Szczecina.

- Miał pan zawsze dużo pracy, dużo ról filmowych i teatralnych i nagle po czterdziestce pojawiła się wielka miłość.
- Spotkałem Joannę w wieku 44 lat. To było na festiwalu piosenki aktorskiej we Wrocławiu. Wiktor Zborowski jest ojcem chrzestnym tego związku, bo on nas zapoznał. Tak jak wszystko w życiu robię bardzo powoli i rozważnie, tak tutaj runąłem na całego. Na dowód tego po 10 miesiącach znajomości pojawiła się w moim życiu Rozalia, czyli moja ukochana córeczka.

- Wielkie szczęście - rodzi się Rozalka i za chwilę wielkie nieszczęście - odnowiła się panu choroba nowotworowa. Co się czuje w takim momencie?
- Wielki strach, ale jednocześnie też gdzieś są wielkie siły, żeby ten strach i tę chorobę pokonać. Jak się pojawia ukochana kobieta obok ciebie i ukochane dziecko, to już nie bierze się odpowiedzialności tylko za własne życie. Nigdy nie traciłem nadziei, że z tego wyjdę, tym bardziej, że już jedną taką traumę miałem za sobą i wyszedłem z niej, a ta druga była mniej groźna. I udało się to bardzo szybko zwalczyć. Już po 3-4 miesiącach, po dwóch seriach chemii powiedziano mi, że jestem wyleczony.

- Nie czuł się pan jako mężczyzna źle z tym, że kobieta musi się panem opiekować, przejmować ciężar niektórych spraw?
- Nie czułem, że to godzi w moją męskość. W ogóle ja nigdy nie przesadzałem z tą męskością. W wielu sytuacjach kobiety są o wiele silniejsze. To nie jest tak, że ja czułem, że Joanna coś musi. Po prostu jak się jest rodziną, to wspólnie niesie się ten krzyż. Za drugim razem gorzej znosiłem chemię, bo nie byłem takim młodzieniaszkiem, miałem mniej sił. To, co pamiętam z tamtego okresu to, że odbiór w pracy był zupełnie inny, niż za pierwszym razem. Gdy byłem pierwszy raz chory, nadal dostawałem propozycje. Natomiast po 13 latach zauważyłem, że kiedy kasa zaczyna się bardziej liczyć, to coraz trudniej o pracę. Zrobiła się wokół mnie pustka. Nie chciano mnie zatrudniać. Pocztą pantoflową poszła wiadomość, że jestem chory i że właściwie już umieram i prawie w ogóle nie dostawałem propozycji. Producenci boją się podjąć jakiekolwiek ryzyko, że aktor może być niesprawny. Kręcimy serial i on po chemii może nie przyjść na zdjęcia. Nie zatrudnia się takich osób. Dlatego nie chcę słuchać bajek o tym , że jesteśmy coraz bardziej otwarci na przyjęcie do naszego społeczeństwa osób chorych i do zapewnienia im normalnej egzystencji. To nieprawda.

- Ale zachęca pan publicznie mężczyzn, żeby się badali i dbali o zdrowie.
- To jest jasne. To są dwie zupełnie inne rzeczy. Dzięki badaniom można chorobę wykryć odpowiednio wcześnie. Ja wiem, że każde badanie jest stresem, dla mnie olbrzymim, ale bez tego stresu nie moglibyśmy się dowiedzieć, że coś nam zagraża.


MM Trendy. Szczecin | Styl |

Moda | Kultura
emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto