Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. #Rozmowa: Kung fu przydaje się w tańcu

MM Trendy
MM Trendy
MM Trendy. #Rozmowa: Kung fu przydaje się w tańcu
MM Trendy. #Rozmowa: Kung fu przydaje się w tańcu Foto: Rymek Błaszczak / Maciej Bielesz
Jako mała dziewczynka, zakochana w tańcu, wyjechała ze Szczecina. W stolicy czekały ciężka praca i miłość do baletu. Konsekwencja otworzyła drogę do sukcesów. Dziś Paulina Andrzejewska tworzy choreografię do spektakli. Bywa, że na scenie spotykają się dwie jej miłości. Taniec i partner Mateusz Damięcki.

Tekst: Anna Folkman / Foto: Rymek Błaszczak / Maciej Bielesz

- Zaczęło się od ogniska baletowego, do którego chodziła Pani razem z siostrą w Szczecinie. Jak to było...
- Pamiętam, że było to ognisko baletowe przy ul. Henryka Pobożnego. Mama zapisała mnie tam, kiedy miałam pięć lat. Dołączyła do mnie młodsza siostra. Chodziło o to, żebyśmy nauczyły się ładnie ruszać, wyrobiły w sobie poczucie rytmu. Taniec bardzo mi się spodobał. Moja siostra jednak znacznie bardziej wolała rysować. Dziś jest świetnym architektem, choć mogła być równie wspaniałą tancerką. Zawsze miała do tego niebywałe predyspozycje i lepsze warunki fizyczne ode mnie. Ja przez lata nadrobiłam to ciężką pracą, bo taniec stał się moją pasją.

- Nie każda mama wysyła córki na balet, żeby nabrały wdzięku. To chyba nie był jedyny powód?
- Mama zawsze chciała tańczyć. Bardzo chciała uczyć się w szkole baletowej, jednak warunki finansowe nie pozwalały jej na realizację marzeń. Była za to gimnastyczką sportową w szczecińskim klubie Sparta. Trenowała przez 10 lat zdobywając klasę mistrzowską. Niestety w wieku 16 lat musiała zakończyć karierę sportową, ponieważ uległa poważnej kontuzji ścięgna Achillesa. Została inżynierem budowlanym. Po latach jednak wróciła do tego, co od zawsze ją fascynowało, od 24 lat prowadzi w Szczecinie fundację Balet, wspierającą dzieci artystycznie uzdolnione. Ostatnim celem fundacji była budowa w Szczecinie Domu Sztuki - szkoły baletowej z internatem w starej olejarni na Golęcinie. Niestety pomysł się nie powiódł.

- Teraz rozumiem, dlaczego nie bała się puścić Pani samej do wielkiego miasta. Ile lat Pani wtedy miała?
- Do Warszawy wyjechałam w wieku 11 lat. Byłam wtedy uczennicą Szkoły Podstawowej nr 5 w Szczecinie. Na egzaminy wstępne do szkoły baletowej pojechałyśmy razem w tajemnicy przed tatą.

- Nie był zachwycony?
- Powiedział, że przecież jego pierworodny syn nie będzie wyjeżdżał do Warszawy (śmiech). Potem pogodził się z tym i wspierał mnie jak cała rodzina. To właśnie jemu potem płakałam w słuchawkę. Wiadomo jak to jest. Na początku byłam podekscytowana. Internat, inne dzieci, nowe, duże miasto. Szkoła baletowa okazała się ciężką pracą i były momenty załamania. Nie przestraszyło mnie to jednak, bo zawsze ceniłam dyscyplinę i nie stroniłam od wysiłku, by osiągnąć cel. Podczas jednej takiej rozmowy tata powiedział, że przyjedzie jutro i mnie zabierze. Powiedziałam wtedy: nie, daj mi szansę… i z tą szansą skończyłam potem szkołę.

- To musiało być trudne przeżycie dla nastolatki? Podobno szkoła baletowa trzyma w ryzach.
- Pobudka 6.30, zajęcia do godz. 17, potem dodatkowo prywatne lekcje języków obcych. Uczyłam się czterech języków, których znajomość w dalszej karierze zawodowej bardzo mi pomogła. Mogłam łatwo komunikować się z realizatorami z innych krajów. Byłam asystentką choreografa Dennisa Callahana, przy musicalu Taniec Wampirów w Teatrze Muzycznym Roma, a także miałam okazję robić choreografię w Petersburgu ,Wilnie i Azerbejdżanie. Szkoła Baletowa to trudne wyzwanie fizycznie i psychicznie, ale gdy się mieszka w internacie, to nie ma się nawet komu pożalić. Większość z nas myślała, że to będzie przygoda. Wolność z dala od domu i piękne stroje, w których na scenie będziemy tańczyć „Jezioro łabędzie”. Dzieci nie są świadome tego, co jest potem. Wybór takiej szkoły to trudna praca, a i tak marzenia tancerzy weryfikuje później los. O pracę nie jest łatwo.

- Dyscyplina dotyczy także jedzenia?
- Dziś już nie waży się dzieci, ale kiedyś tak było. Na szczęście nie było u mnie nigdy zastrzeżeń do figury, ale była sytuacja, w której koleżanka zachorowała na anoreksję i ja przy niej też zaczęłam mniej jeść. Przy wzroście 171 cm ważyłam 44 kg, choroba była blisko. Gdyby nie szybka reakcja rodziców i dyrekcji, to nie wiadomo jakby się to skończyło.

- Szkoła, zajęcia dodatkowe, nie było czasu, żeby gdziekolwiek wyjść?
- Na szczęście był czas na teatr. W Warszawie moją przyszywaną ciocią jest Ewa Kuklińska, tancerka, aktorka i piosenkarka. Pracowała wówczas w Teatrze Syrena i zabierała mnie do siebie na weekendy. To było fascynujące, bo mogłam być cały czas w teatrze, podglądać aktorów, żyć tym artystycznym życiem.

- Pamięta Pani siebie po raz pierwszy na scenie? - Miałam 12 lat, kiedy wystąpiłam w Operze Narodowej, w „Raju utraconym” Krzysztofa Pendereckiego. Miałam ładny skok, więc byłam lampartem. Poczułam to, co dziś chcę, by przeżyli inni młodzi tancerze. Oklaski. To jest nagroda za trud ciężkiej pracy. Zadowolenie widzów. Dla nich przecież jesteśmy. Nawet po wielu latach to wspaniałe uczucie nie maleje.

- Teraz częściej można spotkać Panią w Szczecinie?
- Obecnie już po raz czwarty pracuję w Teatrze Polskim z dyrektorem i reżyserem Adamem Opatowiczem. Właściwie dzięki niemu tak naprawdę przeniosłam się do Szczecina na dłużej. Pierwszy raz współpracowaliśmy w 2011 roku przy „Balu manekinów”.

- Wtedy zaczęła Pani odkrywać to miasto na nowo?
- Właściwie tak. Niewiele pamiętałam z dzieciństwa. Bywałam tu tylko na święta. Teraz przy pracy nad spektaklem „Hotel snów” ponownie mieszkam w Szczecinie. Wracam tu po latach już jako choreograf. Widzę jak wiele się zmieniło. Jest piękna Starówka, brakuje tylko tego, by odnowiono wszystkie stare kamienice. W Warszawie nie ma takich. Piękne są te nasze ronda. Każdy kto przyjeżdża tu na konkurs baletowy, podkreśla, że atmosfera w mieście jest wyjątkowa. Szczecin lubią też koledzy i koleżanki aktorzy. Zawsze zaznaczają, że publiczność jest fantastyczna. Szczecin jest przyjazny artystom.

- Te dłuższe pobyty w Szczecinie, to nadrabianie dzieciństwa?
- Większość dnia spędzam w teatrze, czasem nie ma nawet czasu, żeby pospacerować. Kiedy jednak mam chwilę i jestem w domu, wolę spotkać się z rodziną, rozmawiać przy kawie. Ciekawi mnie co u siostry, brata, innych bliskich. Wtedy chcę siedzieć w domu i być tylko z nimi. Zawsze z dworca odbiera mnie siostra. Przyjeżdżam pociągiem o godz. 5.40. Jedziemy do rodzinnego domu w Mierzynie i gadamy do momentu, aż muszę wyjść do teatru. Jak przyjeżdżam, to nawet nie rozpakowuję torby. Dostaję rano kanapki, mam podany obiad, trochę jakbym znów była dzieckiem.

- Nadal ma Pani swój pokój?
- Tak, każdy z nas go ma. Są tam jakieś moje miśki, łóżko, półeczka. Nic się nie zmieniło, może tylko to, że jest porządek (śmiech).

- Oprócz rodziny czekają tutaj jacyś znajomi?
- Mam koleżankę, z którą występowałam w „Kotach”. Wróciła do Szczecina, założyła rodzinę i jest szczęśliwa. Kocha to miasto. Moje losy potoczyły się inaczej, bo w Warszawie poznałam mężczyznę mojego życia. Myślę, że tam zostanę, ale zawsze jedną nogą będę w Szczecinie. Z rodziną.

- W internecie jest mnóstwo Pani zdjęć z aktorem Mateuszem Damięckim. To tego mężczyznę ma Pani na myśli?
- Tak, tego mężczyznę mam na myśli.

- Długo się znacie? Pewnie połączył was teatr?
- Znamy się 2,5 roku. Poznaliśmy się na próbie do spektaklu „Ławka rezerwowych” w Warszawie. Mateusz przyszedł na próbę czytaną, przedstawiłam się jako choreograf spektaklu i tak zostało.

- Czy to znaczy, że Mateusz Damięcki musiał wykonywać Pani polecenia?
- Właściwie tak (śmiech). Nie miałam jednak żadnych zastrzeżeń do jego pracy. To wszechstronnie uzdolniony aktor. Uzupełniamy się, nasza współpraca przebiegała i przebiega płynnie. Kiedy pracujemy, dzieło jest najważniejsze. Mateusz ma naturalny wdzięk do tańca, więc nie jest trudno tworzyć dla niego choreografię. To, że widzimy się także po pracy sprawia, że czasem można jeszcze coś skonsultować, poradzić się.

- Dwoje artystów, teatr, taniec. To romantyczne okoliczności do pierwszych spotkań. Kto od kogo wziął numer telefonu?
- Zainteresowanie było obopólne. Jest z tym związana fajna historia, ale nie będę zdradzać szczegółów z życia prywatnego. Są sprawy, które nie muszą być dla publiczności. W dzisiejszych czasach trzeba szanować prywatność.

- I tak publiczności oddajecie przecież całych siebie. Przy czym jeszcze współpracowaliście?
- Przygotowywałam choreografię do „Klaps! 50 twarzy Greya” w Teatrze Polonia czy do „Oniegina” w Teatrze Studio, w którym Mateusz zagrał główną rolę.

- Wspominała Pani, że koleżanka założyła rodzinę. Myśli Pani o tym?
- Tak, jak każda kobieta. Mam 33 lata i cały czas tańczę zawodowo, ale pracuję także jako choreograf. Jeszcze cztery lata temu codziennie grałam spektakl, teraz bardziej zajmuje mnie choreografia. Nie jestem już taka młoda. Wyeksploatowałam się. Oczywiście, że myślę o przyszłości rodzinnej, ale zobaczymy jaki Bóg ma dla nas plan.

- Jakieś cele na przyszłość?
- Tych cały czas jest wiele. Żałuje, że nie zrobiłam dużo więcej. Nie mam czarnego pasa w karate jak mój brat, któremu zazdroszczę! Dochodzę do wniosku, że mogłam jeszcze więcej ćwiczyć. Chciałabym robić coraz to większe musicale. Powtórzyć sukces, jakim był „Upiór w Operze” czy „Nędznicy” z moją choreografią. Chciałabym zrobić film muzyczny i rozwijać się.

- Z tym karate to poważnie?
- Moje pasje to taniec i sztuki walki. Na pierwszym roku studiów trenowałam trochę kung fu. Każdy z nas oglądał filmy akcji i gdzieś tam marzył, by też tak potrafić. Problem w tym, że miałam przez to na ciele wiele siniaków i malowanie mnie za każdym razem przed wyjściem na scenę było bezsensowne. Trzeba było dokonać wyboru. Teraz, kiedy już nie jestem aż tak aktywna na scenie, mogłam sobie w wolnym czasie pozwolić na powrót do tego hobby, choć czasu jest mało. Kung fu ma dużo z tańca współczesnego, którego uczę. Trening rozwija wyobraźnię a praca z kijem, powoduje, że człowiek wyrabia sobie koordynację ruchową. To jest też potem inspirujące w choreografii. Wyrabia wewnętrzną siłę i nadal jest to dyscyplina, tak jak w szkole baletowej. Po ukończeniu szkoły trochę tego zabrakło, wiec odnalazłam to właśnie w kung fu.


Zobacz, gdzie znajdziesz nasz bezpłatny magazyn »


[Czytaj również on-line:

MM Trendy. Szczecin | Styl | Moda | Kultura. Serwis »](http://www.mmszczecin.pl/trendy)


od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto