Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. Nowi w Szczecinie. Czterej bohaterowie, cztery państwa i cztery historie

Agata Maksymiuk
Czterej bohaterowie, cztery państwa i cztery historie. Nie znają się wcale, ale doskonale znają Szczecin.

Choć ze swoim talentem i usposobieniem mogliby pracować w każdym miejscu na świecie, z pełną premedytacją wybrali nasze miasto. Lokalni malkontenci na samą myśl o tym przewracają oczami - w końcu tu nic się nie dzieje, można sobie tylko życie zmarnować. Jednak zdobyłam twarde dowody, że i w tym przypadku punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Zobaczcie sami.

Tekst: Agata Maksymiuk / Foto: Marta Machej

To nie jest kolejny tekst o imigrantach w Szczecinie. Nie będę pisać o tym, że według najświeższych danych Urzędu do Spraw Cudzoziemców, w województwie zachodniopomorskim przebywa obecnie 18 995 obywateli obcych państw. Nie zamierzam zagłębiać się w statystykę, która informuje, że najwięcej mieszka tu Niemców, bo aż ponad 7 tys., później Ukraińców aż 6,5 tys. i że jest spora przepaść między miejscem drugim a trzecim, na którym uplasowali się Włosi w liczbie 432. I że w znacznej mniejszości są obywatele Francji - 91, USA - 54 i Kolumbii - 7. Nie będę też załamywała rąk nad statystką wieku, która ewidentnie wskazuje, że najchętniej osiedlają się tu osoby w przedziale 20-39 lat i że pewnie zabierają młodym Polakom pracę - nie będę, bo wcale tak nie uważam.

Jeśli ktokolwiek uwierzył, że nie jest to kolejny tekst o imigrantach w Szczecinie, nie pomylił się. To cztery różne historie. Punktem wspólnym jest tu miasto położone zaledwie dwie godziny drogi od Berlina. Miasto, które może pochwalić się dwoma najpiękniejszymi budynkami w Europie i które pod wieloma względami wciąż jest niedoceniane przez mieszkańców. Mam na myśli to samo miasto, które stało się domem dla Russella Robinsona, koszykarza drużyny King Wilki Morskie, który przyjechał tu aż z Nowego Jorku. Stéphanie Nabet, pochodzącej z Francji tancerki zespołu baletowego Opery na Zamku oraz Włocha Andrei Fincato, na co dzień pracującego przy produkcji oprogramowania do edycji ścieżek audio i wideo. I w końcu dla Sandry Paoli Alvarez Marmolejo, jednej z trójki obywateli Kolumbii mieszkających w Szczecinie.

Jeśli chcecie ponownie zakochać się w Szczecinie i dowiedzieć, dlaczego Russell nie gra dziś w NBA, na przykładzie Paoli sprawdzić czy serial „Narcos” prezentuje całą prawdę o Kolumbijczykach, dowiedzieć się też, dlaczego Andrea nie opala się obecnie w słońcu Verony, a Stéphanie postanowiła wyjechać z Antwerpii do Szczecina wystarczy, że przeczytacie dalej. Pamiętajcie, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Czytaj dalej:

Russell Robinson

Może gdyby został w Stanach, dziś grałby w NBA. Może gdyby nie opuścił Hiszpanii, dziś oglądalibyśmy go w rozgrywkach Ligii ACB. Może gdyby zdecydował się zostać we Francji, podbiłby boiska LNB. No może…, ale wtedy były mistrz NCAA z drużyny Kansas Jayhawks nie zdobyłby tytułu wicemistrza i mistrza Polski z Turowem Zgorzelec oraz ze Stelmetem Zielona Góra, a King Wilki po jego przyjściu nie zanotowałyby bilansu 11-6 w ubiegłym sezonie. Najprawdopodobniej nie otrzymałby też nagrody dla najlepszego zawodnika Tauron Basket Ligi w marcu 2016 i w sezonie zasadniczym nie wygrałby klasyfikacji najlepiej przechwytującego. Czy warto więc gdybać nad karierą Russella Robinsona, rozgrywającego King Wilków Morskich? Przekonajmy się.

Do Szczecina przyjechał z Nowego Jorku, ale po drodze miał kilka przystanków - Hiszpania, Grecja, Turcja, Francja, Libia, później już tylko Zgorzelec i Zielona Góra. W Polsce mieszka od czterech lat, w Szczecinie od dwóch.

- Lubię Polskę. Ludzie są tu bardzo mili i otwarci. Polacy przyjęli mnie bardzo ciepło, respektują moją kulturę i wartości, po prostu chcą mnie poznać. Miałem okazję żyć w wielu państwach Europy i przyznam, że nigdzie nie czułem takiej otwartości. Nawet Ameryka, słynąca ze swojej tolerancji mogłaby się czegoś nauczyć.

Russell naprawdę wie, co mówi. Urodził się i dorastał w Nowym Jorku, mieście, które nigdy nie zasypia. Na studia udał się do spokojniejszego Kansas, gdzie ukończył University of Kansas, na kierunku communication (komunikacja społeczna). Kansas sprzyjało nauce i treningom. Trafił do letniej ligi NBA, gdzie grał m.in. z Houston Rockets. – W letniej lidze grałem cztery lata. Świetne doświadczenie - opowiada Russell. - Dzięki temu, że opiekowali się nami ci sami trenerzy, którzy opiekują się drużynami z głównych rozgrywek NBA, mogliśmy zdobyć ogromne doświadczenie. Konkurencja była na bardzo wysokim poziomie, a każdy był o milimetr od zdobycia wymarzonego kontraktu.

Po letniej lidze przyszedł czas na D-League, nazywaną spiżarnią NBA. To m.in. tu grają zawodnicy przed wyborem w drafcie do NBA. Przez D-League przewinęły się takie nazwiska jak: Marcin Gortat (obecnie Washington Wizards), C.J.Watson (obecnie Orlando Magic) czy Dahntay Jones (obecnie Cleveland Cavaliers). Russell miał ambicje, by walczyć o wejście do głównych rozgrywek. W 2009 roku na kilka miesięcy dołączył do Orlando Magic, w tym samym roku podpisał też kontrakt z Cleveland Cavaliers. - To był ten sezon, gdy do LeBrona Jamesa dołączył Shaquille O'Neal - wspomina Russell. Zawodnik swoich sił postanowił spróbować jeszcze w drużynie Indiana Pacers i po tym doświadczeniu udał się do Europy. - Poleciałem do Hiszpanii - mówi koszykarz. - Później na mojej drodze pojawiły się Grecja, Turcja, Francja, Libia. Miałem okazję spotkać wielu wspaniałych ludzi.

W końcu przyszedł czas na Polskę, krainę położoną gdzieś „między zielonymi lasami a Syberią”, którą centralną część stanowi Warszawa. Russell przyznaje, że właśnie tak wyglądało jego wyobrażenie na temat Polski. - Znam historię II wojny światowej, spodziewałem się tu miejsc, które wciąż się odbudowują po tamtym okresie - mówi koszykarz. - Tymczasem zastałem nowoczesne państwo.

Jego przygoda zaczęła się w Zgorzelcu z drużyną Turów. Russell dobrze wspomina ten czas, udało się wiele osiągnąć. Jednak brakowało mu czegoś w samym mieście. – Zgorzelec to świetne miejsce, wystarczy 1,5 godziny autem i jest się we Wrocławiu, półgodziny więcej i jest się w Pradze - mówi koszykarz. - Ale czułem, że to nie to. Niewiele osób mówiło tam po angielsku. Miejsca, w których można było spędzać czas wolny były mało różnorodne.

Robinson poczekał do zakończenia sezonu i kolejny kontrakt podpisał ze Stelmetem Zielona Góra. Jednak to wciąż nie było to. Kto by się spodziewał, że to „coś” kryje się w Szczecinie. I choć Szczecin niewiele wspólnego ma z Houston, Orlando, Cleveland i w ogóle z NBA, to okazało się, że z równym powodzeniem można tu rozwijać życiowe plany i marzenia. W ubiegłym sezonie Robinson był trzecim strzelcem King Wilki Morskie, po Pawle Kikowskim i Franku Gainesie. Rzucał średnio 12 punktów na mecz. Pomimo innych, bardziej lukratywnych propozycji zmiany teamu, postanowił pozostać w Szczecinie, bo tutaj ma wszystko czego mu trzeba. - Szczecin ma mnóstwo zalet, których może sami mieszkańcy nie dostrzegają - mówi Robinson. - Jest bardzo blisko Berlina. Są tu duże centra handlowe, gdzie spokojnie można zrobić zakupy. Jest wiele szkół proponujących różne kierunki. Co za tym idzie, na studia przyjeżdża tu wiele ciekawych osób. Szczecinianie dużo podróżują. W sklepach, restauracjach, na ulicy nie ma problemu z językiem angielskim. Panuje tu świetna energia, zupełnie inna niż w Zgorzelcu czy Zielonej Górze. Dla mnie to najlepsze miasto w całej Polsce.

Russell wyznaje, że lubi spacerować i Szczecin zwiedził w całości. Docenia liczbę parków i zieleni w mieście. Lubi tez odwiedzać Podzamcze. Jego ulubione lokale to Wyszak, Tokyo i Buddah. Zauważył też, że ludzie kochają tu psy, dlatego postanowił sobie sprawić czworonoga. – Mam wyżła weimarskiego – dodaje koszykarz.

Dni spędzone w Szczecinie upływają szybko. Plan wydaje się dość rutynowy – pobudka o 5 rano i spacer z psem. Później trzy godziny drzemki, by znów wyjść z psem. Trening o 10. Po treningu lunch, znów trening, obiad i trochę czasu wolnego. Jeśli jest więcej wolnego można planować chwilową zmianę otoczenia i wypad do Berlina, ale… - Nawet jeśli jestem w Berlinie, to i tak myślę, że chciałbym być już w Polsce. Wolę wydawać swoje pieniądze w Polsce. Polacy o mnie dbają, pomagają mi i chce się odwdzięczać tym samym. Jestem bardzo lojalny - mówi Russell.

- Myślałem by tego lata trochę podróżować i odwiedzić Trójmiasto oraz Kraków, wiele słyszałem o tych miejscach.I choć Szczecin to dla niektórych „tylko Szczecin”, to można się w nim zakochać. Kocham Szczecin, to moje miasto. Nie mam nic przeciwko, by zostać tu na zawsze. Mam teraz psa, więc z czasem pewnie musiałbym zmienić mieszkanie na większe, ale przecież to nie problem.

Czytaj dalej:

Sandra Paola Alvarez Marmolejo

„Nie ma obcych ziem. To podróżnik jest tym, który jest obcy”… Cytatem Roberta Louisa Stevensona rozpoczyna swoją opowieść o życiu w Polsce Paola, a właściwie Sandra Paola Alvarez Marmolejo – jedna z trójki obywateli Kolumbii mieszkających w Szczecinie.

- Decyzja o zmianie miejsca zamieszkania, zwyczajów, opuszczenia rodziny i przyjaciół wymagała ode mnie ogromnej odwagi, tym bardziej, że Polska była dla mnie arcyegzotycznym i nieznanym krajem, mniej więcej tak jak dla Polaków Surinam (celowo nie mówię „Kolumbia”, bo wiem, że czujecie się ekspertami po obejrzeniu „Narcos”).

Historia Paoli zdaje się wyglądać podobnie do historii wielu obcokrajowców, którzy zdecydowali się na opuszczenie swojego kraju. Skończyła z wyróżnieniem administrację publiczną i zarządzanie sprzedażą na jednym z najważniejszych kolumbijskich uniwersytetów. Pracowała za dobre pieniądze w dużych firmach, w piątkowe noce szalała przy wszechobecnej salsie, z dumą kibicowała Falcao, Rodriguezowi i Cuadrado. W kraju, gdzie mango i marakuja rosną na przydrożnych drzewach. A później pojawiła się miłość. - Przyjechałam do Polski półtora roku temu. Rejestrując się w ambasadzie, pracownik powiedział mi, że Kolumbijczycy wybierają się do Polski jedynie z trzech powodów: studia, delegowanie do pracy oraz szaleństwo, jakim jest zakochanie się w Polaku czy Polce. I to właśnie trzeci powód zmusił Paolę do pozostawienia za sobą słodkiego smaku tropików i pokonania dziesięciu tysięcy kilometrów.

Paola jest z Bartkiem cztery lata. Pierwsze dwa to relacja na odległość, włączając w to dwa jego krótkie wyjazdy do Kolumbii i jeden jej do Polski. O kraju nad Wisłą wiedziała niewiele: papież Polak, kilka faktów związanych z II wojną światową, Lewandowski. Wódka kojarzyła jej się bardziej z Rosją.

- Gdy siła naszego uczucia urosła do poziomu, kiedy pokonanie oceanu wydaje się prostsze od przepłynięcia w rękawkach basenu dla dzieci zdecydowałam, że przeprowadzę się do Polski. Mój chłopak wybrał sierpień na mój przyjazd. Później okazało się, że zrobił to specjalnie. Letnie miesiące są tu przez wszystkich uwielbiane i długo oczekiwane, a ja nie przeżyłam szoku termicznego, bo temperatury były tylko nieco niższe niż w Cali w Kolumbii. Zachwyciła mnie ta pora roku. Zachwyciły mnie strasznie długie dni, zachody słońca i tłumy ludzi wyciskający co najlepsze z tych paru tygodni kończących się już wakacji.

Jako że sierpień to sezon wakacyjny, Paola wykorzystała swoje pierwsze dni w Polsce przede wszystkim na zwiedzanie. - Poznałam unikalne budownictwo, historyczne bogactwo i… nie tak agresywną faunę i florę. Nie wiedziałam, że można tutaj wejść do jeziora bez ryzyka, że za moment coś cię zje lub ukąsi.

A Polacy? - Co mogę powiedzieć? Fajni jesteście. Wprawdzie daleko wam do wylewności, jaką charakteryzują się Latynosi, ale jesteście mili, uprzejmi, pomocni i bardzo zabawni po alkoholu, o czym sami przyznajecie. W piciu chyba nie ma mocniejszej nacji. „Szot”, „na zdrowie” i „na drugą nogę” to jedne z pierwszych zwrotów, jakie się nauczyłam wymawiać. W Kolumbii nie ma zwyczaju pić „na drugą nogę”, bo po drugim kieliszku tak mocnej wódki padamy.

Paola przyznaje, że choć zdążyła poznać też wady Polaków, to ocenę ogólną wystawia nam bardzo dobrą. - Ludzie, nawet obcy, są dla mnie bardzo mili. Zaczepiają na ulicy, mówią do mnie po polsku, a ja nie rozumiem ani słowa. Ale uśmiecham się, oni też się uśmiechają, i tak się komunikujemy. Bartek zresztą zawsze mi mówi, że uśmiechem wszystko załatwimy łatwiej. I rzeczywiście, w urzędach podchodzę do okienka rozpromieniona i nie ma siły, która by powstrzymała drugą stronę od odwzajemnienia tego gestu. Oczywiście ja się tylko uśmiecham i mówię „dzień dobry” oraz „dziękuję”. Resztę załatwia Bartek.

Język stanowi trudną do pokonania barierę. Po „dzień dobry” i „dziękuję” przyszedł czas na „kartę pobytu”, „obywatelstwo” i… „drzwi”. Problemem, oprócz zrozumienia języka, jest jego wymowa. - Dla mnie język polski, w którym bardzo często występują litery prawie w ogóle nie stosowane w hiszpańskim (jak „k” czy „w”), to katorga. Ale jak już się ich nauczę, to rozpiera mnie duma. „Drzwi” umiem wymówić. Ale przy „źdźble” i „Pszczynie” mdleję. Teraz jest łatwiej, z Polakami komunikuję się po angielsku, w sklepie bez problemu kupię „cztery piersi de kurczak i dwa piwo”, ale na wizytę u lekarza sama jeszcze długo się nie zdecyduję. No ale to ja jestem obca, nie ta ziemia. W domu też zdarzają się problemy językowe. Mój chłopak mówi bardzo dobrze po hiszpańsku, ale zdarza się, że czegoś nie zrozumie i się nie dogadamy. Rodzą się przez te szumy komunikacyjne różnego rodzaju sprzeczki. Poza tym po 22 godzinie twierdzi, że nie ma już siły na hiszpański i będziemy rozmawiać po polsku. Wtedy pozostaje już tylko „dziękuję” i „drzwi”.

Mimo że Paola spotyka się z miłym przyjęciem, zauważa, że Polacy są generalnie wobec siebie obcy i zamknięci. - Sąsiadów się nie zna, brakuje zainteresowania tym, co się dzieje obok. Dla mnie jest to szokujące. Co dziwniejsze, łatwiej Polakowi otworzyć się przed obcokrajowcem niż przed rodakiem. Ci, których ja poznałam, są bardzo ciekawi mojej kultury, historii kraju, obyczajów. Rozmawianie o tym jest przyjemne, bo Polacy wiedzą dużo o kolumbijskiej kawie, salsie, Shakirze, Jamesie Rodriguezie, kartelach narkotykowych i Pablo Escobarze. W temacie karteli czujecie się ekspertami. Szczególnie po obejrzeniu „Narcos”. Dla Kolumbijczyków ten serial jest słaby. A główny bohater jest Brazylijczykiem. Wyobraźcie sobie film, w którym Wałęsę gra Czech albo Słowak.

Paola zauważa również, jak duże znaczenie dla Polaków ma rodzina. Jest pod ogromnym wrażeniem odpowiedzialności, jaką za swoje dzieci biorą na siebie ojcowie, widząc ich maszerujących dumnie z wózkami, czy grających w piłkę na Jasnych Błoniach. Nie może się nadziwić, że udało się naprawić większość krzywd wyrządzonych podczas II wojny. - Polacy mogą być dla mnie i dla Kolumbijczyków bardzo dobrym przykładem. W Kolumbii dopiero co nadchodzi czas pokoju po najdłuższej wojnie domowej w Ameryce Południowej i społeczeństwo jest podzielone co do sposobu osiągnięcia tego pokoju i kompromisu zawartego z partyzantami z FARC.

Polska jest również dla Paoli krajem, w którym duży nacisk kładzie się na edukację i kulturę. W Szczecinie co tydzień znajduje ciekawe wydarzenia, wystawy, koncerty. - Teraz nie słucham już tylko i wyłącznie wielkich bohaterów kolumbijskiej salsy. Teraz wśród moich idoli jest również Zbigniew Wodecki, Łąki Łan i rockowa kapela Jesień, którą poznałam na koncercie w Domku Grabarza. Byłam we wszystkich szczecińskich muzeach, odwiedziłam filharmonię, TRAFO, Inkubator Kultury, kino Pionier, tańczyłam techno w K4.

Czuje się „cieciniańką” (wymowa oryginalna), miasto uwielbia za całokształt, za te wszystkie elementy, które tworzą razem wręcz idealną symbiozę. - O Szczecinie mogę powiedzieć, że świetnie się sprawdza jako miejsce do życia. Dzielnica majestatycznych budynków nad wielką rzeką, niezastąpione bulwary, gdzie chodzę napić się wina, lasy, parki, jeziora, trasy rowerowe i pięć minut piechotą do pracy – tego nie mogłam doświadczyć w swoim 3-milionowym Cali.

Ze znalezieniem pracy nie było ciężko. Paola pracuje w międzynarodowej sieci sprzedającej designerskie meble online. Zajmuje się obsługą posprzedażową i marketingiem w sieci. Firma ma swoją główną siedzibę w Szczecinie, zatrudnia wielu obcokrajowców. - Tu dopiero jest mieszanka kultur. W większości to mieszkańcy Europy, ale jest też Brazylijka i Argentyńczyk. Jako jedyni śpiewamy w pracy. Wszyscy już przyzwyczaili się do tego, uznali za normalne zjawisko i nie walczą o ciszę.

Czytaj dalej:

Andrea Fincato

Jak trafiłeś do Szczecina? – to pytanie, które Andrea słyszy od każdej nowo poznanej osoby, a przecież to historia dość banalna i w dodatku krótka. Przyjechał do Szczecina pracować w firmie produkującej oprogramowania do edycji ścieżek audio i wideo. I to tyle. Jednak biorąc pod uwagę, że Andrea przyjechał z ciepłej Vicenzy, położonej w północno-wschodniej części Włoch, 60 km od Wenecji, gdzie góry są na wyciągnięcie ręki, pojęcie mroźnej zimy jest dość odległe, a niektórzy nazywają je „małym rajem”, coś każe myśleć, że w tej historii jest drugie dno.

- Zanim znalazłem się w Polsce, jak wielu ludzi z mojego pokolenia zdobywałem doświadczenie w wielu różnych dziedzinach. Jednak jeśli chodzi o pracę, to pracowałem głównie w przemyśle mediów i rozrywki. Tworzyłem m.in. interaktywne pokazy teatralne, instalacje artystyczne, zajmowałem się wideo i fotografią, co można sprawdzić na moim Instagramie @fnkndr. W ciągu ostatnich 7-8 lat miałem okazję dużo podróżować, w końcu trafiłem do Polski. Jestem głodny poznawania nowych kultur i miejsc. Wszystkie zebrane doświadczenia i pomysły dokumentuję na mojej stronie www.andreafincato.com – opowiada Andrea.

Szczecin nie jest pierwszym miastem, które przywitało Włocha w Polsce. Cztery lata temu przez pół roku mieszkał we Wrocławiu. Biorąc pod uwagę ówczesne aspiracje i pierwsze przygotowania Wrocławia do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury, lepiej nie mógł trafić. Jego rozważania na temat Polski skręcają jednak w bardziej gospodarczą stronę kraju. Jak mówi – jeszcze 20 lat temu to Polacy wyjeżdżali do Włoch w poszukiwaniu pracy. Dziś wszystko się zmienia. Działania Unii Europejskiej sprawiają, że duże przedsiębiorstwa przechodzą z siedzibami poza granice swoich państw. Wiele z tych firm pojawiło się w Polsce, sprowadzając za sobą cudzoziemców. Patrząc z ekonomicznego punktu widzenia, taka sytuacja jest korzystna dla kraju, jednak Andrea odnosi się do tych rozważań z umiarkowanym entuzjazmem – w końcu możliwe, że za kilka lat te same firmy zaczną przeprowadzać się np. na Ukrainę.

Na szczęście Andrea jest przyzwyczajony do przenoszenia się z miejsca na miejsce. Najgorsza dla niego jest tylko nauka języka. Na przykład polski to wciąż ogromny znak zapytania. Jak mówi - przyjaciele, którym zdarzyło się eksperymentować z jego polszczyzną, zawsze się ubawią. - Dla mnie każde słowo, które kończy się na „acja”, brzmi znajomo - wyznaje Włoch. - Dzieje się tak, ponieważ te słowa mają łacińską podstawę, a zatem są związane z językiem włoskim. Niestety „acja” nie rozwiązuje wszystkich problemów komunikacyjnych.

Polacy na problemy z komunikacją mają jeden sposób - alkohol. A jednak... - Nie lubię wódki - rzuca Andrea. - Jednak trudno odmówić shota w towarzystwie.

Bardziej od alkoholu Włoch woli pierogi i żurek. Planuje nawet bliższe zapoznanie z polską kuchnią, ponieważ gotowanie to jego sposób na relaks. Podobnie jak sport, książki, filmy, koncerty i wydarzenia artystyczne. Jeśli miałby wskazać ulubione miejsce, byłaby to filharmonia, ale na wyróżnienie zasługują też rzeka, Park Kasprowicza i Cmentarz Centralny, bo Szczecin to piękne, zielone miasto.

- Przyznam, że mam trochę obaw co do obecnego rządu i polityki prowadzonej względem cudzoziemców - dodaje Andrea. - Ludzie zapomnieli, że w pewien sposób każdy z nas jest imigrantem. Tworzymy Europę, ale nie jesteśmy Europejczykami. Obserwując obecną sytuacje polityczną, wydaje się, że wiele krajów wolałoby przywrócić granice i zamknąć je przed innymi narodami. Powinniśmy na chwilę przestać myśleć o sobie jako jedynym słusznym obywatelu naszego kraju, a pomyśleć o Europie jako jednym wielkim zjednoczonym państwie.

I tak pytany, czy po latach planuje wrócić do swojej ojczyzny, odpowiada zdecydowanie – kocham mój kraj i bardzo za nim tęsknię. Z dzisiejszej perspektywy o Italii myśli, jak o starym dobrym przyjacielu. – Skłamałbym, gdybym powiedział, że nigdy tam nie wrócę, ale na świecie jest jeszcze wiele ciekawych miejsc, w których mógłbym żyć. Nigdy nic nie wiadomo.

Czytaj dalej:

Stéphanie Nabet

- _Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, mama pokazała mi nagranie sztuki baletowej Igora Strawińskiego z Sankt Petersburga. Zakochałam się. W kółko je oglądałam. W końcu mama powiedziała „musimy zapisać cię na balet”. Kilka tygodni później nie mogłam już bez tego żyć _– mówi Stéphanie Nabet, pochodząca z Francji tancerka zespołu baletowego Opery na Zamku w Szczecinie.

Dziś mija już 6. sezon, dokładnie pięć i pół roku od kiedy przyjechała do Polski. Miała wtedy 17 lat i była świeżo po ukończeniu Królewskiej Szkoły Baletowej w Antwerpii. Jej przyjazd do Szczecina był świadomym wyborem. Wschodnia część Europy słynie z ciekawej historii baletu, a Stéphanie szukała miejsca, gdzie mogłaby tańczyć na stałe. Internet podsunął jej Szczecin, akurat budowano grupę baletową, więc wysłała swoje CV i zdjęcia. W odpowiedzi zaproszono ją na audyt, a miesiąc później zadzwonili, że dostała się do zespołu. Po przyjeździe dała o sobie znać polska biurokracja. Francuzce do pełnoletniości brakowało trzech miesięcy, więc właśnie tyle musiała zaczekać na swój kontrakt. Nie oznacza to, że nie tańczyła, wręcz przeciwnie.

Dziadek do orzechów, Cztery pory roku, Alicja w Krainie Czarów, Rock'n Ballet, Zemsta nietoperza, Noc w Paryżu czy Wiedeńska krew, to tylko kilka z tytułów spektakli, w których można było obejrzeć Stéphanie. Tancerka przyznaje - praca jest wymagająca. - Przed premierą ćwiczymy nawet osiem godzin dziennie, do tego dochodzą spektakle w weekendy. To duże wyzwanie dla ciała. Czasem ma się słabszy dzień, ale trzeba iść do przodu i walczyć. Jest o co – dodaje.

Polska nie do końca była obcym krajem dla Stéphanie Nabet. I choć pierwsze dziesięć lat swojego życia spędziła we francuskim Toulouse, a na kolejne siedem wyjechała do Belgii, to… – Moja mama jest Polką – przyznaje tancerka. – Ale kiedy się urodziłam nie mieszkała w Polsce już od 30 lat. Rodzice podjęli decyzję, że francuski będzie moim pierwszym językiem, więc przyjeżdżając tu nie mówiłam po polsku.

Wywiad przeprowadzamy jednak w języku polskim. Stéphanie, z charakterystycznym francuskim akcentem odpowiada płynnie na wszystkie pytania. Języka nauczyła się sama i jest z tego bardzo dumna. Przez pierwsze tygodnie w Szczecinie miała przy sobie mamę, później został już tylko angielski, determinacja i wizyty w szkole językowej. Największą trudność w nauce sprawiały „szumiące” litery i gramatyka. Pisanie również nie należało do najprostszych. Zdarzały się też wpadki. - Kiedyś kupiłam wiśnie - opowiada Stéphanie. - Akurat odwiedziły mnie koleżanki i pomyślałam, że je poczęstuje, więc mówię: „za chwilę możemy jeść świnię, tylko najpierw trzeba świnię wyprać”. Oczywiście myślałam o umyciu owoców. Była masa śmiechu, znajomi wspominają to do dziś.

A znajomych jest mnóstwo, bo Polacy to bardzo otwarty naród, sporo ludzi mówi po angielsku i dużo podróżuje. Z historii Stéphanie wynika, że stereotypy na temat Polski panują głównie w Polsce, a ciągłe narzekanie, że nie ma tu pracy, a szanse na rozwój są marne, to tylko gadanie, bo jeśli w kimś jest pasja, szansa zawsze się znajdzie. Nawet w Szczecinie, bo Szczecin ma swój urok. - To tu nauczyłam się pić wódkę - śmieje się Stéphanie. - I to jest naprawdę super. Kiedy tu przyjechałam piłam głównie wino, kieliszek czerwonego wytrawnego wina.

Po alkoholu czas na jedzenie i tu, o dziwo, nie było niespodzianek. Jemy to samo, co w innych krajach Europy. Pierogi robiła przyjaciółka mamy w Belgii. Zadebiutował za to żurek i galareta z mięsem. Idąc do restauracji stawia na zdrową dietę. W związku w wykonywanym zawodem musi dbać o linię, ale w Szczecinie nie ma z tym problemu, działa tu wiele sklepików z ekologiczną i naturalną żywnością.
Zaskakujący był jednak spokój. - To pierwsze, co mnie tu zaskoczyło - mówi tancerka. - Ale to nie jest minus, wręcz przeciwnie. Po prostu Toulouse i Antwerpia to znacznie większe miasta. Moje ulubione miejsce to Odra, uwielbiam wodę, uwielbiam patrzeć na rzekę. Mam też kilka miejscówek, które odwiedzam od czasu do czasu - Public Cafe, Clou czy 17 Schodów. No i oczywiście Opera na Zamku. Czy chcę stąd wyjechać? Szczecin jest wspaniały, ale gdzieś w środku czuję, że kiedyś wrócę do Francji.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto