Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy: Nigdy nie grałem ról amantów. Rozmowa z Marianem Dziędzielem

Małgorzata Klimczak [email protected]
Doskonały aktor charakterystyczny Marian Dziędziel gościł w Szczecinie na prezentacji filmu „Mocna kawa wcale nie jest taka zła”. Po projekcji w Multikinie kobiety niemal rzucały mu się na szyję, a podczas rozmowy okazał się ciepłym i zabawnym człowiekiem.

Dwa miesiące temu, na podobnym spotkaniu i prezentacji filmu „Moje córki krowy”, Agata Kulesza powiedziała, że musi Pana namówić na przyjazd do Szczecina, bo nigdy Pan tu nie był. To prawda?
- Nie byłem, ale nie musiała mnie namawiać. Wspominała tylko, że tu była. A kiedy okazało się, że dostałem zaproszenie na spotkanie, powiedziała tylko: „to jedź tam”.

Przyjechał Pan prosto z Ińskiego Lata Filmowego, festiwalu, na którym również spotykał się Pan z widzami. Czym są takie spotkania, kiedy może Pan skonfrontować się z reakcją publiczności?
- To świadomość odbioru kina. Kiedy widzę reakcje, wiem jak ludzie odbierają moje filmy. A poza tym takie spotkania to dla aktora pewien obowiązek. To jest napisane w kontrakcie, że na premiery i spotkania aktor musi pojechać.

A aktor nie chce poczuć, że widzowie go lubią?
- To normalne. Po to się gra, żeby widz jak najcieplej przyjął zaproponowany obraz filmowy, rolę aktora.

Niedawno oglądaliśmy w Szczecinie obraz „Moje córki krowy”. Teraz „Mocna kawa wcale nie jest taka zła”. W obu gra Pan role ojców, którzy mają niełatwe relacje ze swoimi dziećmi. Dowiedział się Pan czegoś o sobie dzięki tym rolom?
- Dowiaduję się nowych rzeczy, kiedy spotykam się z partnerami na planie, poprzez tekst zapisany w scenariuszu. Te relacje trzeba przełożyć na grę aktorską. O sobie dowiaduję się przy tym niewiele, bo każda z tych postaci jest troszkę inna niż ja jestem z natury. Oczywiście z pewnymi rzeczami w swoim życiu się nie zetknąłem. Stykałem się z nimi dopiero w materiale, ale żeby to wszystko zagrać, trzeba się trochę więcej dowiedzieć o relacjach ojców z dorosłymi synami, o relacjach ojców z dorosłymi córkami. Ponieważ ja mam córki, to z córkami było mi trochę łatwiej.

Często Pan podkreśla, że lubi pracować z młodymi ludźmi. Co ci młodzi Panu dają?
- Zapał do pracy. Energię. Niech pani popatrzy, jacy oni są energiczni. Cały czas w nich coś kipi, wyobraźnia funkcjonuje, cały czas czegoś chcą. Też byłem taki i daj panie Boże, żebym nadal był taki. Dlatego tak lubię z nimi pracować.

Niektórzy aktorzy mówią, że w ich życiu pojawiają się reżyserzy, którzy ustawiają ich karierę na odpowiednie tory i od tej pory ona nabiera przyspieszenia. Dla Pana takim reżyserem był Wojciech Smarzowski?
- To prawda. Wojtek bardzo dużo znaczy w moim życiu i jest dla mnie bardzo ważnym człowiekiem.

Mówi się o Panu „aktor Smarzowskiego”.
- I niech tak zostanie.

Mimo ogromnego dorobku filmowego i teatralnego, dopiero filmy Smarzowskiego dały Panu popularność.
- Wystarczy popatrzeć jaki materiał jest na ekranie. Dopiero odpowiedni materiał do realizacji dla aktora daje szansę, żeby wyjść wyżej. Oczywiście w zależności od tego, jak film jest zrobiony. Zdarzyło mi się zagrać świetną rolę w filmie, która mi się bardzo podobała. Nie podam tytułu, ale film był słaby i nikogo nie zainteresował. W takiej sytuacji moja rola też została gdzieś z boku. W środowisku filmowym dobrze mówiło się o roli, podobała się, ale film był słaby. Tak to często jest. Tak samo, kiedy jest słaby spektakl w teatrze. Człowiek się morduje, gra, stara się i potem słyszy opinie: „o, ten zagrał dobrze, ale ogólnie spektakl słaby”. I tak to się toczy. Jeżeli ludzie ocenią film, ocenią aktora i wszystko idzie razem w dobrym kierunku, to wtedy są tego plusy.

Pana koledzy ze studiów zyskali popularność szybciej. Nigdy Pan im tego nie zazdrościł?
- Cały czas miałem tyle pracy, że nie musiałem zazdrościć. Nie tylko dla sławy się pracuje. Aplauz czy poklask zyskuje się, mając trochę więcej szczęścia. Tak samo duże czy piękne role filmowe, trzeba mieć trochę szczęścia. Ja miałem szczęście, że byłem na roku z naprawdę znakomitymi aktorami. Byłem na roku z Jurkiem Trelą, Leszkiem Teleszyńskim, Heńkiem Talarem. To ludzie, którzy mocno zaistnieli w teatrze i w filmie. Miałem taką piosenkę w pierwszym spektaklu teatralnym: „nadziejo jakaś mi miła, ty życia mego ozdobą. Tyleś mnie razy zdradziła, zawsze tęsknię za tobą”. Tęskniłem za tym, żeby dostać wyjątkową rolę w filmie. W teatrze byłem ciągle zajęty. Miałem w repertuarze dziewięć pozycji. Nie były to może największe role, ale były i spore. Chciałem posmakować dużej roli filmowej i trafiło się.

A to prawda, że nigdy nie chciał Pan zagrać Hamleta?
- Nie. Zagrałbym, gdyby reżyser przedstawił mi taki pomysł na Hamleta, że go może Dziędziel grać. Wtedy bym zagrał. Ale tak po prostu zagrać Hamleta, to nie ja. Ja nie jestem Hamletem. Różni byli Hamleci, ale to musiałaby być taka inscenizacja, żebym mógł się w niej znaleźć. Klasycznie zrobiony Hamlet to nie dla mnie.

Powiedział Pan, że przychodzi taki czas, kiedy gra się ojców i dziadków. A był taki czas, kiedy grał Pan amantów?
- Nigdy nie grałem amantów. Może ze dwóch zagrałem w teatrze, jak byłem bardzo młody. Zawsze grałem charakterystyczne role.

Nie chciał Pan grać amantów, czy po prostu się nie trafiało?
- Nigdy to nie było dla mnie ważne. Amant to taka papierkowa rola. Właściwie trudna do zagrania. Czasami są dobrze napisane role amantów, ale rzadko.

Pana role zawsze są nieoczywiste. W każdej jest pierwiastek zła, ale i dobra. Zdarzyło się Panu nie polubić swojego bohatera?
- Zawsze staram się bronić postaci, którą gram. Nie zawsze musi to wyjść, ale staram się. Ale to nie polega na tym, że ja ją lubię. Ja ją lubię jako aktor, bo mam fajny materiał do zagrania, ale nie muszę lubić takiego charakteru. Moim obowiązkiem jako aktora jest pokazanie, jakim ta postać jest człowiekiem.

Co decyduje o tym, że zgadza się Pan zagrać rolę?
- Postać musi mi się podobać. Jeżeli jest miałka, to odrzucam. Ale to się zdarza sporadycznie.

W tym okresie, który możemy nazwać „od Smarzowskiego”, pojawiła się w Pana życiu popularność. Jest Pan rozpoznawalną postacią. Codzienność się przez to zmieniła?
- Nic się nie zmieniło, ponieważ ludzie mają rozum. Wyrażają swoją sympatię tam, gdzie powinni. W kinie, po spektaklu, po filmie. Są takie sytuacje, w których aktor musi postać, pozwolić sobie zrobić zdjęcie, dać autograf.

Dzisiaj wielu aktorów zdobywa popularność niekoniecznie w filmach, ale w programach telewizyjnych. Pan się nigdy nie skusił.
- Powiem słowami z filmu „Mocna kawa wcale nie jest taka zła”: mówimy o aktorach?

Ale kiedyś się Pan skusił. Mówię o „Koncercie życzeń”.
- Ale to były zupełnie inne czasy. Wtedy nikt tego nie robił. To był program w lokalnej telewizji krakowskiej. Trzeba było zarabiać, nie było możliwości gdzie indziej, postanowiłem zarabiać w telewizji.

Jak Pan to wspomina?
- Bardzo sympatycznie. Takie rzeczy też trzeba umieć robić.

Planuje Pan kolejne wizyty w Szczecinie?
- Jak mnie zaproszą, to przyjadę.

Marian Dziędziel

Aktor teatralny, telewizyjny i filmowy. W 1969 r. dołączył do zespołu Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, gdzie gra do dziś. Zagrał wiele ról, w tym w filmach Wojciecha Smarzowskiego. Za rolę w „Weselu” został wyróżniony nagrodą za najlepszą rolę męską na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni oraz Polską Nagrodą Filmową. Występ w „Krecie” przyniósł mu natomiast nagrodę za najlepszą drugoplanową rolę męską na FPFF. Otrzymał także m.in. Złotą Kaczkę czasopisma „Film” (2010).

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto