Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jednego synka mi skatowali...

tkrawczyk
tkrawczyk
Wanda Woźnicka-Karczewska gładzi ręką zdjęcie dziecka i tłumi łzy. - Trzy miesiące go szukałam, a jak znalazłam to nie poznałam, tak był pobity.

Zabili Wojtusia...
Wojciech Woźnicki miał zaledwie 21 lat, gdy stracił życie wskutek „rany postrzałowej czoła”. Zostawił rocznego Piotrusia. Jego 17-letni brat został zatrzymany i osadzony w goleniowskim więzieniu.

Gdy 17 grudnia bracia nie wrócili do domu, nastąpiły dni i noce oczekiwań, poszukiwań, rozpaczy i bólu.

- Byłam na komisariacie milicji, pytałam, gdzie są moi synowie – opowiada Wanda Karczewska. – A oni odpowiadali nonszalancko, że jak wyszli z domu to wrócą. A przecież już wtedy wiedzieli, że jeden chłopiec nie żyje, a drugi jest uwięziony. Ileż ja łez wylałam, ile się naprosiłam by chłopców szukali. Cały czas miałam nadzieję, że zaraz zapukają do drzwi i staną na progu. Ale też wiedziałam jaka strzelanina była w mieście, a ludzie mówili o setkach zabitych. Po paru dniach nadzieja umarła. Pani Wanda dowiedziała się, że starszy syn nie żyje. Na cmentarzu pokazano jej jego grób. Został pochowany bez udziału rodziny. Na tabliczce napisano, że zmarł 17 grudnia. Jak to zmarł, zdenerwowała się matka. Przecież został zabity. Napis na tabliczce zmieniono. Grabarz, świadek pochówku opowiedział, że pogrzeb odbył się w nocy, a nieboszczyk był w worku.

– Pochowali go jak bezdomnego psa – płacze kobieta. - Tyle lat minęło, a te wspomnienia nadal tak bardzo bolą.

Po kilku dniach do skrzynki z listami ktoś podrzucił dokumenty Wojciecha. Do nich dołączona była kartka informująca, że zostały znalezione przed komendą milicji na ulicy Małopolskiej.

Pobili Włodka...

Rodzina przez cały czas poszukiwała drugiego syna. Pani Wanda znowu odwiedzała komendę i komisariat milicji, była w prokuraturze, pytała w szpitalach. Nikt nic nie wiedział. W końcu poprosiła o pomoc adwokata. Znalazł Włodka w więzieniu w Goleniowie. Był marzec 1971 roku. - Pani prokurator długo nie chciała wydać zgody na widzenie – opowiada pani Wanda. – W końcu przez cały dzień oczekiwania w więziennej poczekalni pozwolono nam zobaczyć się z synem. O mało nie zemdlałam, gdy go zobaczyłam. Miał strasznie spuchniętą twarz, naderwane ucho, na szyi i głowie otwarte, ropiejące rany bez żadnego opatrunku. Z bólu nie mógł mówić, nie słyszał na jedno ucho. Znowu poszłam do pani prokurator. Zaczęłam tam strasznie krzyczeć, a ona powiedziała abym nie rozrabiała, bo sobie zaszkodzę. A czymże ja mogę jeszcze sobie zaszkodzić, skoro jednego syna mi zabili, a drugiego chcą wykończyć!

Włodek dopiero w maju wyszedł na wolność. Potem przez wiele miesięcy trwało jego leczenie. Jest kierowcą, założył rodzinę, mieszka na Śląsku. Chce być jak najdalej od Szczecina.

Teresa i Zdzisław na wózku...

Podobną gehennę przeżywali rodzice 16-letniego Stefana Stawickiego, ucznia Zasadniczej Szkoły Budowy Okrętów, który został zastrzelony przed stocznią. Szukali go w szpitalach, a gdy w końcu znaleźli, to nikt nie chciał im wydać zwłok. Dopiero nocą 22 grudnia, w towarzystwie cywilnych milicjantów odbył się pogrzeb. Zapowiedzieli, żeby nie było żadnych szlochów, żadnej histerii. „A jak się nie podoba, to sami pochowamy, a wy sobie potem szukajcie grobu”. Dramat Stawickich i ppodobnych rodzin doskonale przedstawia wstrząsający film Jerzego Wójcika „Skarga”, który powstał w 1991.
Szkoda, że nikt nie nakręcił filmu o Teresie Dowlasz i Zdzisławie Nagórku.

To osoby najciężej ranne. Od 36 lat wiodą życie na wózkach inwalidzkich. Zdzisław był stoczniowcem. Trafiła go jedna kula. Tak zdruzgotała kręgosłup, że już nigdy nie mógł chodzić. 20-letnią wówczas Teresę dosięgło aż sześć kul. Dwie przeszyły ciało na wylot, cztery utkwiły w jamie brzusznej. Teresa wracała z pracy ulicą Jagiellońską, gdy poleciała seria ze stojącego skota. Po dziesięciogodzinnej operacji rok przeleżała w szpitalu. Potem jeszcze wielokrotnie do niego wracała. Mimo tylu przeżyć zachowała niezwykłą pogodę ducha. Nie ma w niej żalu, ani nienawiści.
- Czasem tylko zastanawiam się, kim był ten kto do mnie strzelał – mówi pani Teresa. - I dlaczego do samotnej kobiety na pustej ulicy wystrzelił całą serię?

Waldek dostał w biodro...

Waldemar Brygman chodzi o kulach. Wtedy w grudniu był uczniem i miał 15 lat. Kopał piłkę i marzył o karierze piłkarza.
- Dołączyłem do stoczniowców, nawet ktoś włożył mi na głowę stoczniowy kask – wspomina. - W domu słuchało się radia Wolna Europa, rodzice od paru dni mówili, że źle się dzieje. Byłem w tym tłumie przed komendą milicji. Usłyszałem strzały i zaczęliśmy uciekać. Nagle poczułem takie ciepło w biodrze i straciłem czucie w nodze. Upadłem. Działo się to parę metrów od placu, na którym dziś stoi pomnik Anioł Wolności. Kula strzaskkała mi miednicę, przeszła przez brzuch. Pamiętam jak w szpitalu pielęgniarka szeptała, żebym mówił, że nazywam się Andrzej Kowalski i jestem z wypadku samochodowego.
Brygman w zeszłym roku w czasie uroczystości odsłonięcia w Szczecinie pomnika poświęconego Ofiarom Grudnia 1970, powiedział tak: „Przyrzekam, że oni żyją w naszych sercach i żyć będą. Mam wrażenie, że na ziemię szczecińską zstąpił Anioł. Niech nam stróżuje, żeby nigdy, przenigdy brat nie trzelał do brata za kromkę chleba i przekonania”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wskaźnik Bogactwa Narodów, wiemy gdzie jest Polska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto