Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Janusz Józefowicz dla MM Trendy. W teatrze robię rzeczy niemożliwe

Małgorzata Klimczak
Janusz Józefowicz słynie przede wszystkim z intrygujących realizacji teatralnych jako reżyser i choreograf. Był także świadkiem powstania szczecińskiej sceny kabaretowej Czarny Kot Rudy, ale mało kto o tym wie. Z okazji 20-lecia Kota wspomina o swoich związkach ze Szczecinem i przyjaźniach tu zawartych.

Rozmawiała: Małgorzata Klimczak / Foto: Karolina Nowaczyk

Czarny Kot Rudy, scena kabaretowa Teatru Polskiego w Szczecinie, obchodzi 20-lecie. Pan podobno był pomysłodawcą tej nazwy?
- Nie pamiętam tego. To są tak zamierzchłe czasy. Pamiętam tylko, że zaczynaliśmy z Adasiem (Opatowiczem - przyp. red.) w zupełnie innym miejscu.

W Teatrze Krypta.
- Tak. Tam zrobiliśmy coś, co w konsekwencji przyczyniło się do powstania Czarnego Kota Rudego. Naprawdę nie pamiętam, kto był pomysłodawcą nazwy, ale prawdopodobnie Adaś. Natomiast ja kilka razy uczestniczyłem w tej zabawie z dużą przyjemnością i miło to wspominam.

W Czarnym Kocie Rudym stworzyliście duet: Adam Opatowicz – reżyseria, Janusz Józefowicz – choreografia. Rozumiem, że znaliście się wcześniej i ten pomysł narodził się gdzieś w trakcie znajomości.
- Sprawcą wszystkiego jest Adaś, bo on mnie kiedyś zaprosił do współpracy przy „Pieśni nad pieśniami”. Wtedy to jeszcze było w Teatrze Współczesnym. Po latach Adam wyznał mi, że widział mój spektakl dyplomowy „Złe zachowanie” na Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Powiedział wtedy kolegom,wskazując na mnie: ja będę kiedyś z tym facetem pracował. Okazało się, że takie marzenia mają siłę sprawczą. Nie wiem ile czasu minęło od tego dyplomu. Adam Opatowicz zadzwonił, że mają sytuację awaryjną i pytał, czy mogę im pomóc przy tym przedstawieniu. W tamtych czasach dojechać do Szczecina to była tragedia. W dodatku zimą. Ale nic, wsiadłem w swojego fiata i pojechałem . Tak się pierwszy raz spotkaliśmy. Adam pisał muzykę do tego przedstawienia i był jego współtwórcą. Sytuacja była trudna, bo niewiele czasu zostało do premiery. Postawiłem swoje warunki, że aktorzy w ogóle nie wychodzą, nie ma żadnych przerw, pracujemy tyle, ile się da. Aktorzy te warunki przyjęli. Byłem wtedy strasznym zamordystą i pracoholikiem. Pamiętam, że Adam mi zaufał i wpłynął na zespół tak, że oni wszystkie moje warunki przyjęli. W rezultacie powstało ciekawe przedstawienie. Były momenty z poezją, nie tylko literacką, ale też taką zdarzeniową, teatralną. Spektakl odniósł sukces, wszyscy byli zadowoleni, aktorzy wybaczyli mi wszystko, co robiłem. Tak się rozpoczęła nasza znajomość, która trwa do dzisiaj.

Pan twierdzi, że jest zamordystą, ale aktorzy mówią, że gdy Pan przyjeżdża do Teatru Polskiego, to wcale Pan taki straszny nie jest.
- Mam o tyle fajnie, że zespół Teatru Polskiego w Szczecinie zna zasady naszej współpracy. Aktorzy wiedzą, że jak przyjeżdżam, to wszyscy mają być na próbie i pracujemy w takim reżimie, jaki uznam za stosowny. Nienawidzę pracy w teatrach publicznych, ale Teatr Polski jest jedynym teatrem publicznym w Polsce, w którym pracuje mi się dobrze, w którym aktorzy myślą trochę inaczej niż ludzie rozbestwieni etatami w teatrze. Dlatego chętnie do Szczecina przyjeżdżam.

Pracował pan w Teatrze Polskim, nie tylko w Czarnym Kocie Rudym, ale także na dużej scenie, robiąc przedstawienia polskiej klasyki, jak „Tango”, Wesele”, „Zemstę” czy „Pana Tadeusza”. Jak się pracuje nad klasyką?
- Moją domeną są spektakle muzyczne. Natomiast Adam wpadł na pomysł, żebym dotknął klasyki, a ja z przyjemnością zmierzyłem się z tematem. Wydaje mi się, że było kilka fajnych momentów w naszych klasycznych przygodach. Spektakle, z tego co pamiętam, miały powodzenie wśród publiczności. To jest tak, że my mamy potrzebę szufladkowania ludzi i układania ich na półkach, ale fajnie jest czasami wyjść w inny rejon i rozejrzeć się, jak świat wygląda z innej perspektywy. Robiłem w życiu widowiska operowe, telewizyjne i teatralne. To nie był mój pierwszy kontakt z klasyką teatralną. Czasami pracuję w Niemczech z Andrzejem Woronem, moim przyjacielem, gdzie realizowaliśmy na przykład „Martwe dusze” Gogola czy Operę za trzy grosze Brechta. Nie jestem ortodoksyjny. Nie zamykam się na propozycje, a te od Adasia wydają mi się ciekawe.

Pamiętam „Wesele”, które Pan zrobił z muzyką disco polo. To był moment, kiedy ten gatunek odnosił ogromne sukcesy.
- Dziwnym zbiegiem okoliczności później powstał film, w którym powtórzono ten pomysł. Myśmy pokazali współczesną Polskę. Nosimy w genach nasze narodowe cechy, przywary i to idzie przez pokolenia. Jeśli się czyta dzisiaj „Opis obyczajów” Jędrzeja Kitowicza i patrzy na współczesną Polskę, to niewiele się zmieniło.

Robiąc spektakle, korzysta Pan z aktualnych trendów, jak disco polo przy tamtym „Weselu”? Dzisiaj to „Wesele” wyglądałoby inaczej?
- To nie wynika z pogoni za modą. Tak wyglądała wtedy Polska. Wcześniej, w Polsce ludowej to kościół był głównym miejscem spotkań wiejskiej społeczności. A potem pojawiła się dyskoteka w stodole. Wtedy to rzeczywiście było szaleństwo i siłą rzeczy się do tego odniosłem, realizując ten spektakl. „Wesele”w reżyserii Wyspiańskiego było też komentarzem rzeczywistości, w której mu przyszło żyć i obserwować. My umieściliśmy w tym spektaklu swoją perspektywę. To było naturalne.

Teatr Polski w Szczecinie ma opinię bardziej rozrywkowego, mieszczańskiego, w przeciwieństwie do Teatru Współczesnego, który ma inną publiczność, ceniącą ambitniejszy repertuar. Pan przykłada wagę do takich podziałów w teatrze?
- Oczywiście. Biorę to pod uwagę i bardzo dobrze, że taki podział istnieje. Że jest Szczecinie Teatr Polski i Teatr Współczesny. Elita, chociaż używanie dzisiaj tego słowa jest ryzykowne, ale elita tego kraju, to kilka procent społeczeństwa. Pozostali ludzie chcą po prostu przyjść do teatru, zapomnieć o problemach, o rzeczywistości, zobaczyć coś fajnego, rozerwać się albo wzruszyć. Ja nie uważam, że teatr Adama jest takim stricte rozrywkowym. Nie, gdybym miał określić Adama jako dyrektora, to jest dyrektor o poetyckiej wrażliwości. Oczywiście teatr musi się utrzymać, musi sprzedać bilety. Z tego nas rozliczają, więc robi się farsy. Nawet teatry dramatyczne sięgają po lżejszy gatunek. Chodzi o to, żeby oferta była różnorodna. Robiliśmy z Adamem różne rzeczy. „Ogrody czasu”, właśnie „Wesele”, „Latający cyrk Monty Pythona”. To są propozycje tak różne stylistycznie, że trudno to jednoznacznie określić. Czasami jest wesoło, czasami jest poetycko, refleksyjnie. Taki teatr powinien być.

Stereotypy są takie, że jak rozrywka, to tandeta i kicz. Jaki Pan ma przepis, żeby rozrywka była dobra?
- Całe życie tym się zajmuję i wydaje mi się, że dzisiaj jest inaczej. Kiedyś lepsi tancerze szli do Teatru Wielkiego, a gorsi do teatrów muzycznych. Dzisiaj ten podział jest kompletnie anachroniczny. Dzisiaj nikt nie ma wątpliwości, że można robić rozrywkę na europejskim czy światowym poziomie. A gatunek, którym się szczególnie interesuję, czyli musical, jest dowodem, że można to robić na poziomie zbliżonym do tego, co się dzieje na świecie. Nie jest to łatwy kawałek chleba. Nie jest to łatwiejsze niż robienie teatru dramatycznego. Tu jest forma, którą widz ocenia poza treścią, która jest bardzo istotna i wymierna ,wymaga od ludzi wiele pracy i przygotowania. A również w tym gatunku można poruszać tematy istotne.

Podobno kiedy aktorzy za dobrze się bawią przy spektaklu rozrywkowym, to słaby spektakl wychodzi. Czyli muszą dużo pracować na próbach.
- To zasada, która dotyczy wszystkich.

Andrzej Poniedzielski, który również jest częstym gościem Czarnego Kota Rudego, powiedział kiedyś, że to jest takie miejsce poza domem, w którym widz może poczuć się jak w domu. Pan ma podobne odczucia?
- Trudno mi mówić o atmosferze, bo atmosferę tworzą aktorzy i widzowie, a mi ten moment umyka, bo zazwyczaj jadę, ustawię wszystko i nawet na premierze mnie nie ma, bo muszę pędzić do innych obowiązków. Ale to jest fajne, że tak się o tym mówi, bo tak było w Piwnicy pod Baranami. Pomiędzy publicznością a aktorami wydarzało się coś, co dawało wyjątkowy klimat. Jeżeli udało się w Szczecinie, to gratuluję.

A czy do tego jest potrzebna osobowość, która to pociągnie? Bo Piwnicę pod Baranami ciągnął Piotr Skrzynecki?
- Absolutnie. Wracamy do tego, co mówiłem o Adamie, że jego poetycka wrażliwość przyciąga ludzi, zaciekawia i otwiera na poezję. To jest rozrywka typu Tuwim, Kofta, Dymny. On podaje tę poezję w formie, która jest przyswajalna dla wszystkich,nawet dla tych, którzy na co dzień nie poszliby na to do teatru. Adam jest niewątpliwie osobowością, która tworzy to magiczne miejsce w Szczecinie, w którym czarny kot może być jednocześnie rudy.

Teraz w teatrze łączy się gatunki: opera nie jest czystą operą, są wizualizacje, nowoczesna technika. Ma Pan wizję spektaklu, który byłby takim kolażem gatunków?
- Zrobiłem trzy spektakle w technologii 3D – „Polita”, „Romeo i Julia”, „Piotruś Pan”. Pracuję nad kolejnym spektaklem w tym gatunku i to jest to, o czym pani mówi. Teatr muzyczny to jest synteza teatru, techniki, muzyki, choreografii i fantastycznie jest się w tym rozwijać. Oczywiście w tej technologii też mogą powstawać spektakle dobre i słabe. To jest już kwestia twórcy, natomiast narzędzia, które mamy, są naprawdę fantastyczne. Technologia 3D sprawiła, że mogę robić rzeczy, które do tej pory były niemożliwe w teatrze. Wszystko się może zdarzyć. Teatr jest zjawiskiem dynamicznym i rozwija się razem z kolejnymi smartfonami i nowinkami technologicznymi.

A w Pana słowniku w ogóle istnieje takie słowo: niemożliwe?
- Teatr jest takim miejscem, gdzie takie słowo nie istnieje. Zawsze to powtarzam moim współpracownikom. Na tym polega magia teatru, że tu można robić rzeczy niemożliwe. Od wielu lat myślę o realizacji „Mistrza i Małgorzaty” i nie wiedziałem na co czekam tyle lat. Teraz zdałem sobie sprawę, że czekałem właśnie na te technologię. W tej chwili mam libretto rosyjskie, bardzo pięknie napisane i szukam pieniędzy, żeby opowiedzieć, co się działo w głowie Bułhakowa za pomocą technologii 3D.

A jak dostanie Pan propozycję ze Szczecina to z przyjemnością?
- Zawsze z przyjemnością. Jedyny problem to jest czas, ale Adam, na szczęście, rozmawia ze mną o projektach z takim wyprzedzeniem, że mogę sobie wszystko jakoś poukładać.

Janusz Józefowicz

Choreograf, aktor, scenarzysta i reżyser, z wykształcenia magister sztuki. Od listopada 1992 dyrektor artystyczny teatru Studio Buffo. Stworzył słynny musical „Metro”. W Studio Buffo stworzył studio artystyczne "Metro", gdzie dzieci i młodzież mają możliwości uczenia się m.in. tańca klasycznego, współczesnego, śpiewu, stepu czy akrobatyki.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dni Lawinowo-Skiturowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto