Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jak zbudować miasto od zera?

Bogna Skarul
Szczecińskie studio architektoniczne SAS cieszy się z głównej nagrody w prestiżowym konkursie Architectural Review Future Project Awards, którą otrzymało za koncepcję zagospodarowania terenów w okolicy Mielna. Szefa studia Marka Sietnickiego pytamy o smak sukcesu, architekturę Szczecina oraz jak to zrobić, by w mieście nie było nudno.

- Szczecinianie są dumni z tego, że architekci z ich miasta otrzymali tak prestiżową nagrodę. Pan też?
- Oczywiście. Ale cieszy mnie ona także dlatego, że w Szczecinie w ogóle zaczyna mówić się o architekturze. Do tej pory, jeżeli były dyskusje na ten temat, to raczej koncentrowały się wokół tematów typu „dlaczego nie mamy rynku”, „znajdźmy serce miasta”, czy „co dalej z Aleją Kwiatową”. Brakowało konkretu. Nie mówiło się o architekturze w mieście, jakby ona nikogo nie interesowała, nie emocjonowała. Dopiero nowa filharmonia tę dyskusję wywołała. Początkowo nie podobała się dwóm trzecim mieszkańców, bo była zbyt biała, przypominała pudło, nie pasowała do otoczenia. Takie opinie przeważały. Dopiero kiedy na temat budynku zaczęły pisać poważne pisma architektoniczne, a później przyszła bardzo poważna nagroda, wokół filharmonii zrobiła się w mieście inna atmosfera. Później ta nagroda zrobiła bardzo dobrą atmosferę wokół całego miasta. Z nami było podobnie.

- Jak to?
- Sami nie wierzyliśmy, że nagroda, którą otrzymaliśmy jest aż tak ważna i prestiżowa. Nie docierało do nas, że to niezwykłe wyróżnienie na architektonicznym rynku w całej Europie. O tym, że wygraliśmy w naszej kategorii dowiedzieliśmy się tydzień wcześniej. Organizatorzy dali nam czas, byśmy się do odbioru nagrody przygotowali, a my przez ten czas - zamiast wyć z radości - sami siebie musieliśmy przekonywać, że możemy być z niej dumni. W tym sensie trochę podobnie jest ze Szczecinem. Dopóki ktoś z zewnątrz nie pokazał nam wartości budynku filharmonii, to myśmy go w mieście trochę lekceważyli.

- Ciężkie ma Pan życie z inwestorem?
- O nie. Jest zupełnie odwrotnie. Zawsze będę podkreślał, że z grupą Firmus mieliśmy świetne relacje. Owszem, najczęściej jest tak, że istnieje rozdźwięk między inwestorem a architektem. Architekt próbuje w projekcie przemycić jak najwięcej elementów, na których mu zależy, na przykład kwestie estetyczne, przestrzenne. Inwestor z kolei ma tabelkę, gdzie na końcu musi być wynik finansowy. Musi mu się inwestycja spinać. Do tego dochodzi odbiorca, który najczęściej wskazuje, co mu się nie podoba. W przypadku naszego studia było inaczej.

- Inwestor dał wam wolną rękę?
- Nie, ale pokazał na czym mu zależy, a to bardzo pomogło w opracowaniu koncepcji. Od początku wiedzieliśmy - my i inwestor - że teren jest bardzo duży, że nie znajdziemy na niego jednego, uniwersalnego rozwiązania. Wiedzieliśmy, że zanim tak naprawdę zabierzemy się do pracy, musimy najpierw zrobić głęboką analizę i badania, dla kogo to robimy, kto jest potencjalnym odbiorcą, jakie są możliwości użytkowania. To był raczej proces dochodzenia do koncepcji, niż projektowanie z jakim kojarzy się praca architekta. Ciekawe zadanie. Nasz inwestor około 2000 roku kupił bardzo duży teren między Unieściem a Łazami. To były opuszczone grunty z pozostałościami po obecności wojska. Kupił 40 ha, czyli około 2,5 kilometra wybrzeża. Teren jest wąski, węższy niż półwysep Hel między morzem a jeziorem. Dziwny i trudny.

- To dobrze czy źle?
- Ani dobrze ani źle. Taki teren rodzi później konsekwencje, trudności w projektowaniu. Ciężko w tym znaleźć uniwersalne sposoby użytkowania. Trzeba mieć świadomość, że użytkownik - jak chce przejść z jednego krańca na drugi - musi poświęcić na to co najmniej pół godziny.

- Co zaproponowaliście?
- Zaprojektowaliśmy miasteczko. Nasz inwestor, choć jest deweloperem, nie naciskał, byśmy cały teren obstawili apartamentowcami, hotelami, resortami. Wiedział, że zgodnie z normami mogłoby tu powstać ponad 80 tys. mieszkań, ale wiedział też, że taka liczba mieszkań nikomu nie jest potrzebna, że to się nie sprzeda. A my nie musimy wykorzystywać tej przestrzeni maksymalnie.

- Na ilu mieszkańców zaprojektowaliście to miasteczko?
- Na 15 tysięcy. Nasz inwestor zdawał sobie sprawę, że w tym miejscu nie znajdzie się dużo kupców, którzy chcieliby mieszkać na zatłoczonym osiedlu.

- To może lepiej byłoby podzielić te 40 ha na mniejsze działki i sprzedać innym deweloperom?
- Może tak. Pieniądze pewnie przyszłyby szybciej. Okazji, aby podzielić teren na działki, inwestorzy mieli już kilka.

- Ale nie zrobili tego?
- Nie, bo chcą, aby tam powstało piękne, unikalne miasteczko - nad morzem, blisko większego miasta: z teatrem, filharmonią, centrami handlowymi, służbą zdrowia. Rynek turystyczny cały czas się w Polsce rozwija.

- Ale sporo osób narzeka, że sezon turystyczny jest za krótki, trwa tylko dwa miesiące.
- Niektórym udaje się go wydłużyć o czerwiec i wrzesień. Poza tym w tej chwili modne jest wyjeżdżanie także poza sezonem, nawet przenoszenie się na emeryturę do kurortów. Poza tym istnieje grupa zawodów, których nie trzeba uprawiać w firmie. Można pracować w domu, więc można też w takim naszym miasteczku. Ale pod pewnymi warunkami.

- Jakimi?
- Muszą mieć swoje atrakcje, muszą przyciągać. Mogliśmy z tego zrobić Las Vegas, ale przecież nie o to chodzi. Udało się przyjąć, że teren jest bardzo atrakcyjny architektonicznie. Inwestor na to przystał. Wspólnie zastanawialiśmy się, co tak właściwie tworzy tę unikalność.

- I jaki był wniosek?
- Miasteczko, ale zróżnicowane skalą budynków, materiałami, formą. Ale ciągle pokazujemy, że jesteśmy w Polsce nad morzem. Osadzamy to w południowo-bałtyckiej, polskiej kolorystyce. W naszym piasku, roślinności. Zaproponowaliśmy hotel-moloch, z którego nie trzeba wychodzić przez dwa tygodnie pobytu w tym miejscu, ale także domki nad wodą, z których wychodzi się bezpośrednio nad morze. Są miejsca przeznaczone dla tych, którzy sami będą chcieli sobie wybudować domy. To tak duży teren, że musieliśmy działać różnymi skalami, różnymi formami i różnymi typami.

- W Polsce cierpimy na architektoniczny brak uporządkowania. A Pan tu głosi różnorodność. Nie boi się Pan chaosu?
- Zbyt uporządkowane 40 ha, byłoby po prostu nudne. Nie ma takich miast. Miasta historycznie sprawiają wrażenie spójnego, ale nie są uporządkowane jak nasze szuflady. Żyją i architektura w nich po prostu narasta. Trochę inaczej było w Polsce. My ten naturalny przebieg mieliśmy w pewnych latach zachwiany. Ale przez ostatnie dwadzieścia lat staramy się to nadrobić, choć tak się nie da. Większość miast nie podniosła się w naturalny sposób po zniszczeniach wojennych. Weszła w nie myśl lat 50., czyli budujemy tanio, wystarczy, że dajemy człowiekowi kibel i światło. Takie było myślenie. Oczywiście z wyjątkami i dla mnie na przykład architektura szczecińska lat 60. w większości się broni. Szczególnie w centrum miasta, w okolicach Galaxy. Dopiero Galaxy narobiło zamieszania. Nawet te dwa budynki przy pl. Grunwaldzkim ciekawie wpisują się w historyczną, starą zabudowę miasta. I właśnie podobny efekt, jaki udało się uzyskać z różnorodności, urzekł komisję nagradzającą koncepcję. Na osiedlu Dune - Mielno nie ma monotonii.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto