Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. #Temat z okładki: Człowiek, który trzęsie olimpijską misją

MM Trendy
Piotr Miazga / MUA: Agnieszka Szeremeta
Szczecinianin Ryszard Stadniuk doskonale zna smak olimpijskich laurów. Wie także, ile zachodu kosztuje organizacja polskiej ekipy na igrzyska. Najpierw sam zdobywał najwyższe szlify, teraz, jako wiceszef Polskiego Komitetu Olimpijskiego pomaga windować na szczyty innych sportowców. A w Szczecinie, z którego nigdy nie chciał wyjeżdżać, prowadzi dobrze prosperujący biznes.

Tekst: Bogna Skarul / Foto: Piotr Miazga / MUA: Agnieszka Szeremeta

- Jakie to uczucie, kiedy dekorują Cię medalem olimpijskim?
- Niesamowite przeżycie. Ogromna radość i duma. To spełnienie marzeń każdego zawodnika. Tego się nie zapomina.

- A kto Ci wręczał medal? Co wtedy powiedział?
- Dziwne. Tego nie pamiętam. Co innego było dla mnie wtedy ważne. Muszę przejrzeć zdjęcia. Pewnie medal otrzymałem od kogoś z MKOL-u, bo to taka olimpijska tradycja.

- A jakie to jest uczucie, gdy się kogoś dekoruje?
- Dla mnie to trochę taka rutyna. Jestem w końcu szefem Europejskiej Federacji Wioślarskiej i mam na koncie sporo tych dekoracji. Staram się wchodzić w odczucia zawodników, którzy stoją na podium i zawsze coś im powiedzieć. Nie podchodzę do tego z założeniem - medal - rąsia. Staram się robić to od serca.

- A co było dla Ciebie największym przeżyciem związanym ze sportem?
- Pierwszy udział w igrzyskach olimpijskich i ceremonia otwarcia. To było w 1978 roku w Montrealu. Ze względu na swój wzrost (197 cm) wraz z siatkarzami szedłem w pierwszej szóstce polskiej ekipy. Dojście do stadionu wiodło przez tunel, w którym panowała kompletna cisza. Ale kiedy weszliśmy na stadion, miałem wrażenie, że wszedłem do mrowiska. I zaraz usłyszałem spikera, który mówi „la Pologne”. I wierz mi, w tym momencie dreszcz mi obiegł całe moje ciało i tak mnie trzymało przez całą rundę dookoła stadionu. To było niesamowite. Na następnych igrzyskach już tak nie przeżywałem. Byłem w końcu weteranem.

- Śnią Ci się chwile ze stadionów?
- Nie. Natomiast często mi się śni, że uczestniczę w zawodach. Że mam jeszcze parę metrów do mety. Wtedy się denerwuję. Zresztą do dzisiaj tętno mi rośnie, jak patrzę na polskich zawodników, którzy stoją na starcie i za moment mają ruszyć. Wtedy niesamowicie wzrasta mi adrenalina. Tak już chyba pozostanie. Wynika to z tego, że przez kilkanaście lat trenowałem i to intensywnie. Teraz, kiedy jestem wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego, prezesem Europejskiej Federacji Wioślarskiej i Polskiego Związku Wioślarskiego, jestem świadkiem wielkich wioślarskich sukcesów Polaków. I zawsze o nich myślę „moi zawodnicy”, bo jako były wioślarz właśnie oni są mi szczególnie bliscy i ich najbardziej rozumiem.

- Który bieg był dla Ciebie najważniejszy, najbardziej go przeżywałeś?
- Na pewno bieg w finale na olimpiadzie w Montrealu. Pojechaliśmy na nie w roli faworytów, bo rok wcześniej zdobyliśmy srebrny medal w mistrzostwach świata. Natomiast mój partner tuż po tych mistrzostwach zachorował na żółtaczkę. Więc w Polsce nie dawano nam w ogóle szans na załapanie się do ekipy olimpijskiej, bo wznowiliśmy treningi dopiero w marcu, na cztery miesiące przed igrzyskami. Ale udało się. Weszliśmy do ekipy i w Montrealu początkowo dobrze nam się wiodło. Spokojnie przeszliśmy eliminacje, półfinały i weszliśmy do ścisłej szóstki. Wydawało nam się, że będziemy walczyć o medal. Niestety, dostaliśmy bardzo niekorzystny tor, skrajny, i zaczął wiać boczny wiatr. Bieg skończył się dla nas fatalnie. Zajęliśmy szóste miejsce, choć podczas wyścigu prowadziliśmy przez 500 metrów. To była bardzo bolesna porażka. Jeszcze długo po biegu miałem wrażenie, że w ogóle w nim nie startowałem, że ten bieg jest przede mną. Medalu doczekaliśmy się dopiero na następnych igrzyskach. W ten sposób marzenia się spełniły.

- Co zdarzyło się później?
- W Polsce wybuchł stan wojenny. Byłem akurat w Niemczech. Półtora roku mieszkałem w Berlinie, ale myślami byłem w Polsce, bo ciągle marzyłem o starcie w kolejnych igrzyskach. Cały czas byłem w kontakcie z trenerem. Chciałem wystartować na olimpiadzie. Po zakończeniu stanu wojennego wróciłem do Polski. Zacząłem trenować z moim 12 lat młodszym bratem. Wspólnie wywalczyliśmy sobie miejsce w reprezentacji Polski. No i przyszedł 1984 rok i igrzyska w Los Angeles oraz decyzja o tym, że Polska bojkotuje tę imprezę. To było dla mnie ogromne rozczarowanie, bo przecież wszystko poświęciłem przygotowaniom na olimpiadę i zakwalifikowaniu się na nią. Później jeszcze pojechaliśmy do Moskwy. Ale już podjąłem decyzję, że rezygnuję ze sportu. Byłem tym wszystkim tak zdegustowany, że przez parę lat w ogóle nie miałem kontaktu z wioślarstwem.

- Co robiłeś?
- Zająłem się swoimi sprawami. Biznesem.

- Czyli?
- Pracowałem w firmie Svensat Zdzisława Żniniewicza, która zajmowała się produkcją anten satelitarnych. Sprzedawaliśmy je jako pierwsi w Peweksie. Organizowałem też serwis instalacji tych anten w Polsce. Później się usamodzielniłem. Założyłem firmę polonijną, która też zajmowała się antenami satelitarnymi. Teraz mam między innymi cynkownię galwaniczną i ponad 90 procent tego, co w niej robię, eksportuję do Niemiec. Oprócz tego mam firmę handlową, która nadal zajmuje się elektroniką do anten satelitarnych, ale też sprzętem sportowym.

- Jak to się stało, że zostałeś wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego?
- W 1994 roku zaproponowano mi, abym wystartował w wyborach do zarządu Polskiego Związku Towarzystw Wioślarskich. Nawet tam nie pojechałem, ale okazało się, że wybrali mnie większością głosów. Później zostałem prezesem związku, a każdy prezes jest niejako z rozdzielnika członkiem zarządu Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Po dwóch latach zostałem wiceprezesem PKOL do spraw sportowych. Dla mnie jednak największym wyróżnieniem była nominacja na szefa misji polskiej reprezentacji na igrzyskach w Atenach. To były igrzyska, w których wioślarze zdobyli złoty medal. Byłem też wiceszefem misji polskiej na igrzyskach w Sydney, później jeszcze w Londynie. To są funkcje, z których jestem bardzo dumny, bo świadczą, że docenianie jest moje doświadczenie, umiejętności oraz zaangażowanie.

- Jakie obowiązki ma szef polskiej misji na olimpiadzie?
- Musi dbać o zawodników. Zaczyna się od organizacji wyjazdu na igrzyska, czyli koordynacji wszystkich lotów, transportu sprzętu. A na samych igrzyskach zorganizowanie całej logistyki, zakwaterowanie, urządzenia samej misji, kontaktów z dziennikarzami, otoczka związana z ceremoniami powitania i pożegnania. A nawet wciągnięcie flagi na maszt. Szef misji pełni też obowiązki reprezentacyjne.

- Kiedy byłeś szefem misji polskiej, coś ciekawego się wydarzyło?
- Wiele razy, ale najbardziej pamiętam historię z igrzysk w Atenach. Wtedy startował jeszcze Robert Korzeniowski. Zakwaterowany był poza wioską olimpijską. Tak chciał, bo zależało mu by się wyciszyć. Był przecież faworytem. Robert trenował przed olimpiadą z zawodnikiem z Irlandii –Jamie Costinem. I któregoś dnia samochód wypożyczony na Roberta uległ wypadkowi. Ta wiadomość dość szybko wyciekła do Polski. I akurat rzecznik prasowy, którym wtedy był Andrzej Person, był niedostępny, więc to na mnie skupiły się wszystkie telefony. Sam nie wiedziałem co się zdarzyło. Trochę trwało, aż sprawa się wyjaśniła, choć wcale nie było różowo. Okazało się, że wypadkowi uległ Jamie w drodze powrotnej ze wspólnego treningu, chwilę po odwiezieniu Roberta do miejsca jego zakwaterowania.

- Jak się skończyło?
- Robert Korzeniowski zdobył złoty medal.

- Super!
- Ale nie zawsze jest tak różowo. Na jednej z olimpiad musiałem uciszać polskich zawodników, którzy po swoim starcie powrotny lot do kraju mieli w środku nocy. Nie zachowywali się dobrze. A obok w pokoju spali zawodnicy, którzy rano startowali w finałach. To byli Sycz i Kucharski (zresztą zdobyli złoty medal).

- Kto był taki głośny?
- Wolałbym nie mówić. Dziś jest gwiazdą, złotym medalistą olimpijskim.

- Na ilu olimpiadach byłeś?
- Od Montrealu, oprócz Los Angeles, Barcelony i Seulu, na wszystkich. Najbardziej mi się podobały igrzyska w Montrealu, może dlatego, że były moje pierwsze. To była też olimpiada, gdzie po raz pierwszy zaostrzono środki bezpieczeństwa. Wszędzie helikoptery, żołnierze. Ale pamiętam też spontaniczność publiczności.

- A igrzyska w Moskwie?
- Były inne, ale myśmy byli do tego przyzwyczajeni. W końcu często wyjeżdżaliśmy wcześniej do Moskwy na zawody. Pamiętam te „etażowe” z herbatą i kluczami na każdym piętrze w hotelu.

- Coś ciekawego było w Pekinie?
- To była chyba najbardziej kosztowna olimpiada. Nie wiem czy jeszcze ktoś pokusi się zorganizować igrzyska za tak ogromne pieniądze, ale wszystko tam było pod dyktando, nawet publiczność. Z tych igrzysk wróciliśmy z dwoma medalami wioślarskimi - złotym - czwórki podwójnej ze szczecinianami Markiem Kolbowiczem i Konradem Wasielewskim oraz srebrnym - czwórki „lekkiej”.

- Jak wspominasz Londyn?
- To były zawody, gdzie było widać racjonalność. Choćby stadion, który tak został zaprojektowany, że po olimpiadzie część można było rozebrać, bo Londynowi tak duży stadion nie jest potrzebny.

- To może powinniśmy ten pomysł zastosować w Szczecinie?
- Jestem przeciwnikiem budowania stadionów ponad miarę. Powinien o tym decydować rachunek ekonomiczny i liczba kibiców. Dzisiaj ze stadionami ucieka się na obrzeża miasta. Jeśli w Szczecinie miałby powstać stadion, który wykorzystywany byłby tylko parę razy w roku na większe imprezy, to jestem absolutnie takiej budowie przeciwny. Tym bardziej, że nie mamy żadnych perspektyw na ważne zawody.

- Niedawno wybudowano basen o wymiarach olimpijskich. Powstała Azoty Arena, gdzie też rozgrywane są różne imprezy sportowe. Czego jeszcze w Szczecinie potrzebujemy?
- Dziś widać, że cenną inwestycją była budowa basenu. Sprawdził się. Ale w Szczecinie, który tak mocno jest związany z wodą, ciągle za mało jest basenów miejskich. A to najprostsza rzecz do zrobienia. Wszyscy młodzi ludzie kontakt ze sportem powinni zaczynać od nauki pływania. Ja też tak zaczynałem.

- Czyli jak to się zaczęło?
- Chodziłem do SP 53 na Pogodnie i zacząłem trenować na basenie przy stadionie Pogoni. Kiedy rozpocząłem naukę w Technikum Budowy Okrętów, moim nauczycielem od języka angielskiego był trener wioślarstwa. Cała klasa poszła na zajęcia do WDS-u. Ja się wtedy nawet nie łapałem do podstawowego składu. Byłem szczupły i słaby fizycznie. Ale jako jeden z niewielu byłem konsekwentny i tak powoli stałem się wioślarzem. Jeszcze jako uczeń technikum zdobyłem medal na spartakiadzie młodzieży, a w ostatniej klasie dostałem się do kadry narodowej i zostałem mistrzem Polski. I wtedy miałem nawet perspektywę wyjazdu na Igrzyska Olimpijskie do Monachium. Ale zaproponowano mi przeprowadzkę do Bydgoszczy. A w tym samym czasie startowałem na Politechnikę Szczecińską. Egzaminy zdałem, na studia się dostałem i tak zostałem inżynierem.

- Pamiętasz moment, kiedy zakochałeś się w wioślarstwie?
- To był rok 1969 i mój pierwszy sportowy sukces.

- A kiedy zakochałeś się w Gabrysi, swojej żonie?
- Gabrysię poznałem przez kolegę, który mnie jej przedstawił. Przyznam, że widziałem ją parę razy na ulicy i zawsze się za nią oglądałem.

- Myślałam, że poznałeś ją podczas wywiadu jaki z Tobą robiła, bo przecież Gabrysia była dziennikarzem radiowym.
- Niestety, tak nie było. A ona w radiu nie zajmowała się sportem. Jednak wiedziała kim jestem. Spotkaliśmy się w Kontrastach. Dziś jesteśmy już ładnych parę lat po ślubie. Mamy córkę Kasię.

- Co robi Kasia?
- Mieszka teraz w Berlinie. Tam skończyła studia. Pracuje w firmie, która organizuje w Polsce festiwal muzyczny w Rogowie. A dzisiaj współpracuje z Telewizją Polską - pomaga ekipom w Niemczech.

- Nadal trenujesz?
- Oczywiście. Może nie bardzo systematycznie, ale co drugi dzień muszę sobie zrobić trening. W salonie w domu mam ergometr wioślarski i za każdym razem przynajmniej 12 kilometrów muszę przewiosłować.

Ryszard Stadniuk
szczecinianin, wioślarz, zdobywca brązowego medalu olimpijskiego na igrzyskach w Moskwie w 1980 roku (czwórka ze sternikiem). Był zawodnikiem SKS Czarni Szczecin. Wielokrotnie był mistrzem Polski w różnych osadach. Największe sukcesy odnosił w parze z Grzegorzem Stellakiem. Razem zdobyli srebro mistrzostw świata w 1975 w dwójce ze sternikiem (Ryszard Kubiak). Po zakończeniu kariery został działaczem sportowym, a obecnie pełni funkcję prezesa Polskiego Związku Towarzystw Wioślarskich, przewodniczy również Europejskiej Federacji Wioślarskiej, jest wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Prowadzi Przedsiębiorstwo Handlowe Markus i wraz z Adolfem Bogackim firmę Galwan. Ma żonę Gabrysię i córkę Kasię.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Konferencja prasowa po meczu Korona Kielce - Radomiak Radom 4:0

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto