Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

MM Trendy. #Rozmowa miesiąca: Szczecinianie mnie zaskoczyli [zdjęcia]

MM Trendy
FOTO Piotr Miazga / FOTO Agnieszka Szeremeta
Od roku z powodzeniem rozwija sportowo-rozrywkową działalność hali Azoty Arena. Od lat jest uznanym menedżerem sportowym. Prywatnie mąż Moniki Pyrek i ojciec dwuletniego Grzesia. Nam Norbert Rokita opowiada o blaskach i cieniach zarządzania, zawodowych planach, rozrywce i preferencjach szczecińskiej publiczności.

TEKST Bogna Skarul / FOTO Piotr Miazga / MUSA Agnieszka Szeremeta

- Azoty Arena to fajna hala?
- Ma swoje wady i zalety, jak większość takich obiektów w Polsce. Jako największą zaletę wymieniłbym niesamowitą akustykę. Do tego akurat i projektant, i wykonawca się przyłożyli. Niestety, ma też kilka niefunkcjonalnych rozwiązań. Chyba projektując i budując takie obiekty nie do końca wiadomo, co później będzie się w nich działo.

- Nie można przewidzieć?
- Na sto procent nie. To wypadkowa wielu sytuacji.

- Na przykład?
- Jaki sport jest akurat w danym mieście na topie. Poza tym ciągle rozwijają się różne techniki eventowe. Telewizja ma coraz to nowe możliwości i wymagania odnośnie transmisji wydarzeń.

- Jak to się stało, że zająłeś się prowadzeniem działalności w Azoty Arenie?
- Historia jest romantyczno-interesująca. W Polsce nie ma zbyt dużo ludzi doświadczonych w zarządzaniu tego typu obiektami. Chodzi przecież o to, by one żyły i na siebie zarabiały. Ponad rok temu o koncesję w Szczecinie zaczęło walczyć toruńskie przedsiębiorstwo Trias. To znana w branży eventowej firma, która jako pierwsza w Polsce, już w latach 90. miała swoje telebimy. Tak się złożyło, że znam się z nimi, robiliśmy razem szereg imprez. Ale nie wiedziałem, że starają się o koncesję. Jednocześnie, rozmawiając z przedstawicielami magistratu na różnych imprezach, razem z Moniką deklarowaliśmy, że jeśli będziemy do czegoś potrzebni przy uruchamianiu hali, to chętnie pomożemy. I jakoś przed rokiem, na Mityngu Pedros Cub w Bydgoszczy, podchodzi do nas cały zarząd Triasu. Pomyślałem sobie - oho, wszyscy chcą raptem ze nami rozmawiać. I wtedy oni złożyli propozycję, aby wystąpić razem o koncesję na prowadzenie szczecińskiej hali. Zrozumieliśmy, że to dla nas duże wyzwanie. Później było parę miesięcy negocjacji z miastem. Nie były łatwe. Dla nas i dla miasta była to zupełnie nowa rzecz.

- Zadowolony jesteś po pierwszym roku pracy?
- Trochę mi niezręcznie się chwalić, ale wiem, że jesteśmy tu w Szczecinie postrzegani w Polsce jako pionierzy w tej dziedzinie.

- Hala się samofinansuje?
- Jeszcze nie.

- Kiedy zaczniecie zarabiać?
- Mam nadzieję, że na koniec roku okaże się iż mamy jakiś zysk. Jesienią zapowiada się szereg bardzo fajnych imprez.

- Co to będzie?
- W listopadzie mamy koncert Adama Sztaby, Fisha, masę rozgrywek sportowych. Liczymy tu głównie na Chemika Police. Będzie koncert Edyty Górniak, Webber z hip hopową Areną Hałasu. Z kolei w Walentynki chcemy pokazać koncert Zbigniewa Wodeckiego i Mitch and Mitch. Ja ten koncert znam. Jest fenomenalny i prawdę mówiąc, nie mogę się od niego uwolnić. Ma być widowisko „Piotruś Pan" na lodzie. A w przyszłym roku, w listopadzie, to u nas będzie 25-lecie Metra z Teatrem Buffo.

- Sporo się dzieje i to przez cały rok.
- Bardzo mi na tym zależało. To właśnie mój główny biznes. Drugi, to utrzymanie obiektu w należytym stanie technicznym. Nie jest tajemnicą, że z tą drugą częścią mam zdecydowanie większy problem.

- Dlaczego? Przecież to nowa hala.
- To złożony problem. Wielu mieszkańcom wydaje się, że gdy się coś na hali zepsuje, to trzeba to zgłosić i już. Ale hala jest na gwarancji. Trzeba pisać reklamację, procedury są skomplikowane . Mnie to irytuje, bo wszystko przeciąga się w czasie. No i w takiej sytuacji całe odium niezadowolenia spada właśnie na mnie.

- Jesteś już w stanie powiedzieć, jaki gust mają szczecinianie?
- To moje najciekawsze doświadczenie z zarządzania halą.

- Dlaczego?
- Wybory szczecinian mnie zaskoczyły. Wiem już, że trudniej zdobyć u nas publiczność młodzieżową. Ze studentami też nie jest łatwo. Mówią to nam nasze różne doświadczenia. Z kolei najlepiej w Szczecinie adresować wydarzenia do grupy 35+.

- Co oni lubią?
- Obcować z czymś, czego nie mieli jeszcze okazji zobaczyć. Dowodem na to jest ogromny sukces spektaklu Metra. Kontraktowaliśmy Metro na jedno wydarzenie, ale okazało się, że sprzedały się dwa przedstawienia i to w ciągu jednego dnia. Tego za żadne skarby wcześniej bym nie przewidział. A menedżer, który kontraktował te przedstawienia, jednego dnia zainkasował ponad milion złotych. Tyle pieniędzy w kasie zostawili szczecinianie. To zjawiskowe.

- Pewnie dlatego, że był to spektakl z Warszawy. Może inaczej wyglądałoby zainteresowanie szczecinian koncertami. W końcu mamy blisko do Berlina.
- Nie przesadzałbym z tym Berlinem. Tam na różne wydarzenia jeździ bardzo wąska grupa. To nie jest masowa publiczność.

- To co lubi masowa publiczność?
- Lubi rozrywkę. Nie chcę, aby to źle nie zabrzmiało, ale lubi niezbyt wyrafinowaną rozrywkę.

- A jak wyglądamy w porównaniu z innymi miastami?
- Świetnie. U nas jeszcze jest efekt nowości. To dotyczy zresztą i hali, i filharmonii. Myślę, że razem z dyrektor Dorotą Serwą będziemy musieli mocno przysiąść nad repertuarem pod koniec 2016 roku, jak już oba obiekty się opatrzą. Poza tym w Szczecinie podaż rozrywki i różnych wydarzeń kulturalnych raptownie wzrósł i to nie o jakieś 30 procent, ale od razu o 200! A kultura kosztuje. Na szczęście szczecinianie wciąż wydają na nią pieniądze, ale za jakiś czas próg jakości wydarzeń będzie musiał się jeszcze podnieść.

- Mi zaimponowało, że w ciągu dwóch dni szczecinianie zostawili w kasach aż milion złotych na biletowane wydarzenie kulturalne.
- Masz rację, to imponujące. I teraz pytanie: gdzie jest tego kres? Co jeszcze jesteśmy w stanie zaproponować do zobaczenia w mieście, co wprawiłoby szczecinian w zachwyt.

- A jak było z Moscow City Ballet?
- No właśnie. To dobry przykład. W Szczecinie mieliśmy komplet, a w innych miastach ledwo się sprzedało. To też mówi o guście.

- Wynika z tego, że każde miasto ma swój gust.
- Oczywiście. Na przykład koncert rockowy o wiele lepiej sprzeda się w Poznaniu, niż w Szczecinie. Zależy mi, żeby w naszej hali pokazywać także mniej oczywiste rzeczy, choć mam świadomość, że wielu wydarzeń nie zorganizujemy. I to nie dlatego, że nie mamy gdzie. Nie zrobimy tu takich koncertów, jak w Krakowie. To wynika z popularności pewnych wykonawców, z pieniędzy jakie trzeba na nich wydać, z rozmiaru hali, ze skali przychodów i potencjału miasta oraz biznesu wokół miasta. Więc nie mamy się co oszukiwać. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć.

- A jest wykonawca, o występie którego marzysz?
- Oczywiście, ale ja mam trochę porąbane gusta.

- Powiedz, to rozmowa o Tobie, a nie tylko o hali.
- Chciałbym, by na hali zabrzmiał Van Morrison albo Neil Young, który chyba nigdy w Polsce nie był. To wykonawcy, którzy na pewno przyciągnęliby publiczność z całej Polski. Chciałbym też zrobić coś z pogranicza teatru.

- OK. Już dość o hali. Powiedz coś więcej o sobie. Jak to się stało, że zostałeś szczecinianinem?
- To żadna tajemnica. Przyjechałem tu za żoną, a żona za trenerem. Mieszkamy w Szczecinie od przełomu 2002/2003. Ja jestem z Poznania, Monika z Gdyni. Monika ma tu trudniej.

- Dlaczego?
- Bo spotkała już kilka pań, które dały sobie głowę uciąć, że razem z nią chodziły do szkoły w Szczecinie.

- Ciekawe zjawisko...
- Tak. Jej asymilacja jako szczecinianki przebiegła błyskawicznie. Duża w tym zasługa Pawła Bartnika. W tej chwili większość mieszkańców myśli o Monice jako o rodowitej szczeciniance.

- Lubicie Szczecin?
- Nam się tu fantastycznie mieszka. Bo tu można zrobić wiele rzeczy, które już dawno powstały w innych miastach. To zresztą potwierdza też hala.

- Może już opuśćmy tę halę?
- Moje zainteresowanie tym miejscem wynika z mojego stosunku do pracy. Kiedy zajmowałem się karierą Moniki, zastanawiałem się, czy byłbym w stanie tak samo zajmować się karierą innego sportowca. I stwierdziłem, że nie. Zresztą moim idolem jest menedżer Szarapowej Max Eisenbud, który prowadzi ją od 12 roku życia.

- Ale Wasz syn Grześ rośnie. Może zostanie sportowcem, więc spełni się Twoje marzenie i będziesz mógł prowadzić go od dziecka.
- Chyba nie. My nie jesteśmy z KOR-u, czyli z Klubu Oszalałych Rodziców. I nie mamy ciśnienia, by Grześ został sportowcem. Co prawda mamy swoje anegdoty, czyli że nasz syn ma idealną koordynację po mamie, dbałość o fryzurę po tacie i w ogóle to idealny materiał na piłkarza. Na pewno będzie coś w sporcie robił. Może w jakimś sporcie rytmicznym, bo Monika jest w tym szalenie utalentowana. A sport opiera się na rytmie. Do tego ja jestem wytrzymały i odporny na ból. Jeśli to po mnie odziedziczył, to ekstra. Pewnie Monika nie chciałaby, aby nasz syn robił to, co ona. To nie tak. Zresztą ja wcale nie jestem za tym, aby dzieci robiły to, co robili rodzice.

- A co Ty robiłeś, zanim zostałeś szczecinianinem?
- Próbowałem studiować handel zagraniczny na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Tam byłem trzy lata. Nie lubiłem tych studiów. Wcześniej uprawiałem sport - lekką atletykę. Biegałem na 400 metrów. Nawet na dość przyzwoitym poziomie. Rodzice jednak upierali się na handlu zagranicznym, a ja marzyłem aby zostać menedżerem sztuki. Studia skończyły się latem 1989 roku i właśnie ta data zaważyła na tym, jaką drogą dalej poszedłem.

- Czyli?
- Zatrudniłem się jako młodszy menedżer Teatru Ósmego Dnia w Poznaniu. Wtedy liderem tego zespołu był Jan AP Kaczmarek - dziś laureat nagrody Oscara. Głównym menedżerem był Michał Merczyński, dziś szef Polskiego Instytutu Audiowizualnego. W praktyce było tak, że Michał i ja byliśmy chłopcami na posyłki Jana AP Kaczmarka. Ja to doceniam i teraz mogę śmiało mówić, że wszystkiego o menedżerowaniu nauczyłem się od Jana. Kiedy dostał Oskara, wysłałem mu SMS-a, że jest żywym dowodem na to, że warto mieć marzenia i one się spełniają, tylko trzeba być konsekwentnym. Bo przez cały czas, kiedy Jan AP Kaczmarek był w Poznaniu, myślał o czymś wielkim.

- To miałeś dobrą szkołę.
- O tak. Później robiliśmy z Michałem festiwale Malta w Poznaniu.

- A co dalej?
- Miałem agencję reklamową, która zresztą istnieje do dziś. Prowadzi ją mój były wspólnik.

- A jak związałeś się ze sportem?
- Po drodze spotkałem swojego byłego trenera. A on mnie poprosił o pomoc z zawodnikami w pracy. I tak się wciągnąłem w marketing sportowy.W 1999 współtworzyłem i prowadziłem jedną z pierwszych w Polsce agencji marketingu sportowego Aktis Media. To my zrobiliśmy między innymi słynną kampanię promocyjną Adama Małysza i Poczty Polskiej „A potem skoczę na Pocztę”

- Pamiętasz dzień gdy pierwszy raz zobaczyłeś Monikę?
- Doskonale. Pierwszy raz w 1998 roku na Mistrzostwach Europy w Budapeszcie. Miała wtedy 18 lat. Ale punktem przełomowym były Mistrzostwa Świata w Edmonton. Tam Monika zdobyła swój pierwszy medal seniorski. Tam na nią zwróciłem uwagę.

- I co dalej?
- Nie było łatwo. Przypominam, że wtedy byłem w związku. Miałem dwójkę dzieci. W 2002 roku mój syn miał 9 lat. Zabrałem go na zawody do Monachium i tam spotkałem Monikę. Zagadywałem ją ciągle. Wróciliśmy do Poznania, siedzimy przy obiedzie i Antek tak ni stąd ni zowąd mówi: mamo, tata się zakochał w Monice Pyrek. Dzisiaj opowiadamy to sobie jak anegdotę, ale wówczas uzmysłowiłem sobie, że to widać. Później wszystko potoczyło się dość szybko. Monika wylądowała w Szczecinie, a ja zaraz za nią. I tak jestem...

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Instahistorie z VIKI GABOR

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto